poniedziałek, 14 listopada 2016

Podsumowanie mojego postu

Dwudziestego piątego października rozpocząłem swój jednodniowy post wg diety dr Dąbrowskiej. Oczywiście nie zamierzałem. Iść wytyczonym całkiem szlakiem. Wykonywać zalecanych gestów. Gotować i przyrządzać nakazanych potraw. Korzystać z przepisów. Bo...



Nie ze mną te numery Bruner - powiedzał J23. Czyli, lubię a) chodzić swoimi drogami, b) sprawdzać to, co ktoś głosi, w sposób praktyczny.

Przepościłem 16 dni. Teraz jem już kartofle na parze i śladowe ilości innych rzeczy. Poszcząc za każdym razem jeden dzień, przyglądałem się sobie i ludziom. Swoim reakcjom, swojemu organizmowi. Nieoczekiwanie ważną rolę odegrała u mnie nie część fizyczna i materialna, ale ta psychiczna.

Jak było? Z czym to się je? Co robiłem? Jakie skutki zaobserwowałem w trakcie i na koniec tego postu/diety? Jakie wnioski z tego płyną?

1. Co i jak jadłem?
Przez 16 dni jadłem dwa posiłki dziennie. Zasadniczo rano jadłem coś na surowo. Soki z marchwi, buraka, pietruszki (da się zrobić), czasem dodawałem jabłko. Zamiast soku bywał pomidor z cebulą, albo tarta marchew. Raz zjadłem grapefruita. Ze trzy razy to było jabłko.

Na obiad jadłem coś gotowanego albo na parze. Próbowałem pierwotnie na samej "surowiźnie", ale organizm mi się buntował. Wszystko stało mi w przełyku i już chciałem taki przewód do przepychania rur wodociągowych, żeby to popchnąć dalej. Szczęściem przeszedłem na gotowane i wszystko się unormowało.

Na obiad najczęściej była gotowana kapusta z dynią. Czasem na parze też dynia i brokuł albo inne takie wynalazki.

Kolacji jeść po prostu mi się nie chciało i tyle. Nie było sensu się zmuszać. Kaloryczność moich posiłków oceniam na grubo poniżej zalecanych 800 kilokalorii. Ale nie liczyłem z wagą i kalkulatorem. Opieram się na zgrubnym szacunku uwzględniającym rzadkie występowanie owoców i ogólnie niewielką ilość spożywanych produktów.

Absolutnie krytycznym dla mnie składnikiem pożywienia, bez którego nie wyobrażam sobie takiego postu były... ogórki kiszone. Ich wpływ na układ trawienny i ogólne samopoczucie jest zupełnie nie do przecenienia. Dostają złoty medal Zbyszka z hasłem "Pomoc zawsze pod ręką".

2. Jakie były reakcje organizmu?
Zdecydowanie krytyczne są pierwsze trzy dni postu. Organizm czuje się jakby dostał w twarz, albo podbródkowym. Pierwszego dnia chwieje się i jest wkurzony na nagłą obniżkę kaloryczności i składu jedzenia. Obserwowane reakcje to głód, rozdrażnienie i pewien niepokój.


Drugi dzień jest zdecydowanie najgorszy. Żarty się kończą i zaczynają się nieprzyjemne reakcje ze strony ciała, które czując się zdradzone, odgrywa się na człowieku. To czego doświadczyłem to naprawdę silny ból głowy. Do tego stopnia, że musiałem się po prostu położyć i spróbować na chwilę przestać być. Generalnie dzień na straty.

Trzeci dzień to początek adaptacji organizmu. Samopoczucie pod psem. Większy fizyczny wysiłek to znów ból głowy, ale powrót do spokojnego tempa (mowa o wielokilometrowym marszu) pozwolił na uniknięcie innych przykrych sensacji.

Począwszy od czwartego dnia zaczyna się bardzo dziwny stan stabilizacji. Po pierwsze nie ma już więcej łaknienia czyli głodu. Nie chce się po prostu jeść. Jedzenie staje się koniecznością, zwyczajem. Czymś co trzeba zrobić, bo inaczej w głowie się zakręci czy coś takiego.

Generalnie nie występują ujemne reakcje organizmu. Ja miałem pewne objawy niestrawności, ale dzięki włączeniu gotowanych warzyw, lub przygotowanych na parze, wszystko wróciło do równowagi. Muszę tu ponownie przywołać ogórki kiszone. Konieczne! Wspaniałe! Świetne.

Prowadzony post ma wpływ na psychikę. Opowieści o erupcjach energii z jakimi można się zetknąć u "dających świadectwo" można sobie w bajki wsadzić. Myślałem wolniej. Spokojniej. Zacząłem jeść dla samego jedzenia. Tzn. gdy jadłem nie oglądałem, nie słuchałem, nie czytałem. Stałem się mniej wielozadaniowy, za to bardziej metodyczny. Ma to plusy i minusy.

Kwestia utraty wagi.
Przez pierwsze trzy dni, utrata wagi właściwie nie występowała. Tzn była trudna do zaobserwowania na wskazaniach wagi. Jednak począwszy od czwartego dnia spadek wagi był systematyczny i jak dla mnie (początkowa waga = wzrost - 100), zbyt szybki. Leciałem po prawie 0,4 kg dziennie. Ostatecznie przez te 16 dni spadłem 6,5 kg.

Trochę mnie to niepokoiło, trochę cieszyło, bo przecież teraz to dopiero będzie można! :) Gdy zakończyłem post i zacząłem jeść ziemniaki oraz włączać coraz to nowe składniki jedzenia, utrata wagi wyhamowała, ale prawie kilogram jeszcze zaliczyłem w dół.

Kryzysy.
Specjalnych kryzysów poza bólem głowy drugiego dnia, nie zaobserwowałem. Właściwie to prowadzenie tego postu prowadzi do tego typu stabilizacji, że organizm działa nieco wolniej, ale bez żadnych alarmów, bólów, poczucia zimna, bez żadnych gwałtownych objawów. Wszystko normalnie.

Grupa facebookowa.
Na facebooku znajduje się ciekawa grupa "Dieta Dąbrowskiej pomoc i wsparcie". Gdy ktoś chce pościć w ten sposób znajdzie tam wiele przydatnych informacji oraz realne wsparcie i porady. Warto jednak posiadać pewną dozę krytycyzmu i ostrożności. Jak w każdej zamkniętej społeczności, a grupa ta jest zamknięta, pojawiają się mechanizmy trącące nawiedzeniem lub sekciarstwem.

Nie są one jakieś widoczne, ale zalecałbym pewien dystans do wypowiedzi i porad na tej grupie. Cieszący się tam największą estymą dystans 42 dni postu,  może się skończyć dla nieprzygotowanego człowieka nieciekawie.

Z pobieżnej lektury, można się dowiedzieć wyłącznie pozytywów. Jak to cudownie i jak to wspaniale i jak to wszystko można przezwyciężyć. Wypowiedzi takie, jak "28 dnia wylądowałam w szpitalu z bólami" albo "po zakończeniu postu zaczęły wypadać mi włosy, nie są tam eksponowane.

Niestety zajmując nieortodoksyjne w tej grupie stanowisko, należy się liczyć z hejtem i przejawami agresji. Doświadczyłem tego na własnej osobie, co sobie cenię, bo człowiek bez wrogów jest jakiś niewłaściwy. Jest tam jednak również, oprócz nawiedzonych pań, całe mnóstwo normalnych ludzi, więc póki człowieka nie wywalą, to - warto.

Wnioski z postu.

Proponowana przez dr. Dąbrowską dieta, albo post - jak ona to chce nazywać, ma swoje wady i zalety, szanse i zagrożenia. Szanse i zalety są dość powszechnie omawiane na internecie. Wady i zagrożenia już nie, co wypada mi ocenić negatywnie.

Chodzi o to, że to dieta bardzo silnie niezbilansowana. Jest w niej zero białka, zero tłuszczy. Wszelkich tłuszczy. Tych nasyconych i tych NNKT, zarówno omega 6 jak i omega 3.

O ile na co dzień, spożywamy białka zbyt wiele, to całkowite wykluczenie go z diety (wg. zasad Dąbrowskiej nie jemy nawet warzyw strączkowych, ani ziaren, ani zbóż), to też spora nierównowaga.

Z relacji, fakt trudnych do namierzenia, wynika, że pojawiają się po 42 dniowej diecie, takie objawy jak wypadanie włosów. Jak wyżej wspomniałem, ktoś sygnalizował konieczność hospitalizacji itp.

Gdy takie wypowiedzi pojawiają się na tzw. grupie wsparcia, wtedy natychmiast można przeczytać, że to przecież tylko w szczególnych przypadkach 42 dni, a tak ogólnie to zalecany jest post przez 14 dni. Tyle, że z lektury ogólnych wpisów, filmików właścicieli grupy itp. wynika, że właśnie dla każdego jest te 42 dni.


Z moich odczuć i obserwacji wynika, że taki bardzo niskokaloryczny niezbilansowany post prowadzony przez 14-16 dni, jest czymś jednoznacznie pozytywnym.

Pozytywy to
- utrata wagi
- stabilność emocjonalna
- stosunkowo łatwa rezygnacja z negatywnych przyzwyczajeń żywieniowych
- poczucie pewnej kontroli, doświadczenie iż praca z organizmem jest możliwa
- zupełnie inne spojrzenie na kwestię żywienia

Dieta Dąbrowskiej pozwoliła mi odczuć, że organizm jest czymś żywym, że to ciągle biegnący proces. Proces, który ma swoje zasady, prawidła. Na przykład ma gdzieś ośrodek głodu, który po prosu można wyłączyć (trzeci dzień postu). W jakimś sensie ten mój organizm mnie zdziwił. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że pojadę na 500 kcal dziennie samej kapusty, marchewki i ogórków kiszonych, to bym go wyśmiał. A jednak - można to spokojnie zrobić. Organizm odetchnie od powodzi smakołyków, odpocznie.

Nie miałem jakichś wybitnych celów zaczynając ten post. Pewne pozytywy zaobserwowałem. Jedzenie? No cóż - to jedna z przyjemności życia, która chyba nam się należy :) Ale od czasu do czasu należy się też nam odpoczynek od tej przyjemności.

Czy zamierzam jeszcze kiedyś tak pościć? Oczywiście. Minimum raz na rok. Jesień jest tu idealnym terminem, ze względu na bogactwo warzyw. Dziękuję więc tutaj, pani Dąbrowskiej i innym propagatorom diety owocowo warzywnej, za sympatyczne doświadczenie. Doświadczenie, które uczy szacunku do własnego organizmu. Do samego siebie.

Jesteśmy bowiem wymianą. W niekończący się sposób, wymieniamy się, ze światem, z ludźmi wszystkim co mamy. Bierzemy, dajemy. Wkładamy w siebie i wydalamy. Nie tylko fizycznie, ale także w tej warstwie bardziej ulotnej. Więc i, wbrew pozorom, ja chciałem coś, z tego swojego doświadczenia postu, dać wszystkim innym. Postokrotkom, Postownikom, Postłankom, Postłanom, Pościarkom i Postosom.

Bo przecież... nie samym chlebem ale i dobrym słowem człowiek... :)


--------------------------------------------------------------------------------------------
A niżej link do książki na nadchodzące zimowe wieczory. Bywajcie! :)

poniedziałek, 7 listopada 2016

Wszystko dobre co się dobrze kończy

Wczoraj minął 14 dzień mojego postu. Jednodniowego oczywiście. To szmat czasu w życiu postnika. Te wzloty i upadki, te pytania i odpowiedzi własnego organizmu, który poddany, nieoczekiwanie zupełnie, innemu traktowaniu niż zazwyczaj, najpierw się "rzuca", potem próbuje złapać równowagę, wreszcie odwraca się niemal plecami i mówi - A... rób co chcesz.

Więc tak. Właściwie straciłem ochotę do jedzenia. Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć anorektyków. Po prostu na samą myśl od żarciu, odrzuca mnie na kilka metrów. Jedzenie stało się dla mnie czymś bardzo podobnym, w odbiorze, do sprzątania. To są rzeczy, które robi się niechętnie, z musu bardziej, niźli z zainteresowania.

Mógłbym tak już nie jeść w ogóle. Rano zmuszam się do wypicia soku z buraków i marchwi. Zjem jakieś jabłko, też mi przyjemność... Na obiad generalnie warzywa na parze. Wczoraj była czerwona kapusta z dynią i cebulą. Potem... już naprawdę mi się nie chce, więc z zasady kolacji nie jadam.

14 dni to pewna cezura, granica. Pierwsza liczba, która pojawia się w przekazach o diecie Dąbrowskiej, jako taka, którą należy osiągnąć. Mnóstwo ludzi decyduje się z marszu na pełne 42 dni. Dla mnie te 14 było od początku właśnie etapem do przejścia.

Czy zatem kończę mój jednodniowy post? Chyba tak. Dziś piętnasty dzień, jeszcze przeposzczę. Tak z rozpędu, bo w garnku warzywa, bo dynia na mnie czeka puszczając zalotne - co mnie one obchodzą? - spojrzenia. Mało tego, dwie noce wcześniej zbudził mnie lekki ból. Nic takiego, zaraz przeszło. Ale... może to jakiś sygnał?

Nie mam pojęcia czy życie wysyła nam jakieś znaki, sygnały. Z pewnością ból do takich należy. Na dodatek zauważyłem, na grupie wsparcia, kilka postów, jakich wcześniej nie widziałem. Takich, że jedna osoba trafiła w 27 dniu do szpitala z bólami. Lekarz stwierdził stłuszczenie wątroby czy coś takiego. Inna miała inne kłopoty.

To nie jest tak, że jakieś rozwiązanie jest dobre dla wszystkich. Że ktoś poda doktrynę do wierzenia dla wszystkich i jedyną cnotą jest jej dokładne wyznawanie i stosowanie. Jeśli nie patrzy się w życiu na skutki, nie obserwuje się ich i nie wyciąga się z nich wniosków, to życie zamienia się w doktrynerstwo i wtedy biada :)

Na koniec też, na grupie wsparcia, spotkałem się z wylewem "hejtu". Czy było mi z tym przyjemnie? Nie. Czy to jakiś problem? Tak, o ile zechcę z tego zrobić problem :)

My ludzie mamy zadziwiającą tendencję do robienia sobie problemów. Całkiem jakbyśmy nie mogli bez nich żyć. Musi być źle, musi być jakiś kłopot, musi być problem. Otóż, jak chcemy to musi :) Ale to zależy, wbrew pozorom, tylko i wyłącznie od nas.

Wszystko zależy od nastawienia. Możemy się zapatrzeć w taki poranek jak dziś. W to wczesne i nieśmiałe słońce. Możemy pomyśleć, co mamy dobrego do zrobienia. Nie ma najmniejszego powodu, dla którego nie mielibyśmy się uśmiechnąć.

Z drugiej strony, możemy myślami zamieszkać w sytuacjach, zdarzeniach, okolicznościach, które ten uśmiech zdejmą nam z twarzy i zajmą nas samymi sobą. Zło, smutek, negatywizm mają jakąś dziwną zdolność przyciągania. Ludzie zaś, którzy oddali im swoje myślenia, zrobią wszystko by inni czuli i widzieli jak oni, w tych czarnych ostrych barwach.

"Tam skarb twój gdzie serce twoje". Albo "Jesteś tym o czym myślisz najwięcej". Nie wiem, o co chodzi ze słońcem. Wpada teraz przez firanki do pokoju. Na prześwetlonej nim powierzchni tych firanek, jest taka mozaika, światła i cienia kwiatów. Chyba jesteśmy dziećmi słońca. A może przywołuje ono takie pozytywne odczucia, bo to było lato, gdy brak obowiązków, jakiś wyjazd nad morze i kto wie, pierwsze porywy serca?

Darłówko - Polska

sobota, 5 listopada 2016

Nieprzyzwoite sny i rzeczywistość

Kupię sobie bagietkę, taką z Lidla. Złoty dziewięćdziesiąt dziewięć, czterysta gram. I ugryzę... I poczuję jak chrupiąca skórka pęka pod moimi zębami. Jak gnie się odsłaniając przepyszne wnętrze z białej mąki. Słodkie i smaczne. Gdy sięgnę po następny kęs, będę miał zamknięte oczy.

Najlepsze bagietki są oczywiście we Francji. Pamiętam jak w jednej wiosce kupiłem sobie taką wielką i jeszcze taką okrągłą udającą chleb. Nie jadłem wtedy nic od dwóch prawie dni, ciągle idąc w skwarze francuskiego lata. Bagietki we Francji nie mają sobie równych. Te w Hiszpanii też dobre. Kosztują "ocziente", czyli osiemdziesiąt. Eurocentów znaczy. Trzy dwadzieścia na nasze.



W Polsce najlepsze bagietki są w Lidlu. Te, które sprzedaje biedronka - druga klasa. Szkoda, bo lubię biedronkę. tych z leclerca lepiej w ogóle nie dotykać. A potem... potem będzie patelnia pełna przysmażonej cebuli. Na słoninie rzecz jasna. I dwa albo trzy jajka sadzone. Może plasterek boczku?

Potem jakiś deser. Coś z Wedla. Na przykład torcik w czekoladzie. Taki okrągły wafel zalany grubą ciemną czekoladą. Znów, przyjemnie kruszy się w zębach. I jeszcze krówki. Krówki najbardziej uzależniają. Nie ma mowy, żeby przestać. Czekoladki nadziewana malaga. No i oczywiście likier. Ten francuski cointreau. Dobra też jest czekoladowa finezja z Łańcuta.

Gdy już ochłonę przyjdzie pora na niego. W zarumienionej panierce, wilgotny od smalcu ale chrupiący. Z pysznym mięskiem w środku. Schabowy - król polskich stołów. Do mięsa likier nie pasuje, więc wypada podać to co Hiszpania ma najlepszego. Czerwone wytrawne wino z prowincji Rioja. Ewentualnie swojsko, kieliszek czystej polskiej wódki.

A potem... usłyszałem budzik. Jasny gwint! Taki sen!

Zbudziłem się. Rozejrzałem po pokoju. I teraz już nie wiem. Czy to był koszmar, który powinienem przeklinać, czy też wizja szczęścia, do której tęsknić? Czy mi się teraz chce, tego wszystkiego? Nie. Zupełnie spokojnie funkcjonuję bez. Ale... czy sobie odmówię, kiedy już wyjdę z postu? W sumie... można sobie przez całe życie wszystkiego odmawiać. Tylko... jaki to ma sens?

Dziś rozpocząłem 12 jednodniowy post Zbyszka-Dąbrowskiej. Na śniadanie piję szklankę wody. Jest dość niskokaloryczna, nie zawiera wiele szkodliwych składników, jednym słowem super pasuje. Potem będzie sok i pomidor z cebulką. Na obiad planuję jak zwykle podgotowaną dynię z kapustą. Może jakaś marchewka się przytrafi.

Buraki mnie trochę zasmucają. Siedzą w tym słoiku i siedzą, ale zakwasu nie ma. Łobuzom się zaczęło nudzić, to wypływają teraz do góry, a wiadomo - jak coś wystaje ponad powierzchnię, to może zapleśnieć. Ale jak tu ich przycisnąć? To w końcu duży, ale słoik. Talerza tam nie włożę.

Waga ciągle leci w dół. Już 5 kg, od momentu startu. Niestety, wszystko na pokaz. To znaczy schudła mi gęba, a brzuszek to prawie nic. W związku z tym rodzina zaczyna utyskiwać: - Przestań jeść tą trawę. Nie wydaje mi się to dobre - i troska w oczach.

Nic to, w końcu waga nie była i nie jest moim celem. Mam już pierwsze ogólne spostrzeżenia na temat tego postu. I są to spostrzeżenia generalnie bardzo pozytywne.

Jedną z niezauważanych pozytywnych stron tego poszczenia jest jego strona mentalno-psychologiczna. Ludzie mają różne problemy ze sobą, te przeżywane w tak zwanym duchu, wnętrzu, sercu, duszy czy jak to tam zwał. Jednym z poważniejszych i częściej spotykanych jest poczucie utraty kontroli. To znaczy, niezależnie co zrobię i tak nic z tego.

Czujemy, że nie mamy wpływu na politykę. Na nasze postępy zawodowe. Na inne sprawy. Że to wszystko zależy od sił, od układów, od wszystkiego co - poza nami. I niestety, w wielu wypadkach mamy rację. Szczególnie w takim społeczeństwie jak nasze.

Post daje kopa. Daje poczucie, że "możesz coś ze sobą zrobić", że "możesz wpłynąć na siebie samego". To bardzo ważne odczucie. To taki odpór, przeciwko poczuciu bezradności. To wzmacnia na pewno psychicznie.

Drugie spostrzeżenie jest takie, że taki post jest w zasadzie dość łatwy. Nie ma ciągłej walki z głodem. Nie ma ciągłego rozważania - co i ile mogę zjeść. Bo kapusty czy cebuli to mogę w zasadzie ile chcę. A wcale nie chce mi się tak dużo. Jeśli chodzi o owoce, to jeden dziennie wystarczy. To dużo prościej, niż ciągły wysiłek ze zdrowym żywieniem, gdy głód i pokusy trzeba zwalczać i borykać się z nimi na bieżąco.

Trzecie spostrzeżenie jest takie, że jednak moja sprawność psychofizyczna nie jest taka sama, i tym bardziej nie jest wyższa, niż w czasie "normalnego" żywienia. Jestem trochę mniej wydajny. I szczególnie mam tu na myśli kwestie psychiczne. Szybkość myślenia. Tak zwaną inwencję.

Owszem. Jestem wyciszony. Spokojniejszy. Może nawet doświadczam intensywniej różnych rzeczy. Ale tempo produkowania myśli i reagowania jest niższe niż dawniej.

W sumie więc, to bardzo pozytywny czas. Taki całkiem inny niż przedtem. Doświadczenie i fizyczne i duchowe. Dla mnie wciąż, pewna przygoda, tak to traktuję, na przekór surowym wymaganiom, dostojnym zaleceniom, jedynie słusznym poglądom.

Czuję się dobrze. Specjalnych kryzysów nie przechodzę. Takie tam, drobiazgi. Ale facet się nie chwali problemami. To też jest jakiś problem. Odkryłem jednak wagę spożycia owocu przynajmniej raz dziennie. U mnie to jest tak, że niby wszystko dobrze, jak zasuwam samą "trawę". Jednak pojawiały się w ciągu dnia momenty, gdy było mi po prostu trochę słabo. Zjedzony z rana grapefruit, czy jabłko, zmienia postać rzeczy. Mogę cały dzień normalnie funkcjonować.

I to chyba tyle na dziś. Na ten dwunasty jednodniowy mój post Dąbrowskiej. Całkiem niepoważny, bo jednodniowy. A z drugiej strony całkiem poważny, bo to co mamy, to ten dzień. Dzisiejszy właśnie.

Ludzie przyzwyczajeni są do życie kiedyś. Tam w przyszłości. W tym 14, 28 albo nawet 42 dniu postu. W tym wieku gdy... Albo żyją chętnie w tym, co było. Jak on mnie wtedy... Jak byłam tam... Jak... - i nasze myśli szybują w przeszłość, wydobywają z niej to co minęło, czyniąc je dla nas istniejącym i zaczynamy "mieszkać" na stałe tam... w przeszłości...

Tymczasem mamy ten dzień. Ja wiem, pochmurny jest i chłodny. Ale to jest ten dzień, który mamy. I jak to zrozumiemy, to staje się całkiem inny. Unikalny. Szerszy. Trochę odświętny taki nawet. Jak ten mój jedyny dwunasty, kolejny jeden dzień postu.

Kiedyś był taki dzień, że we francuskiej wiosce napotkałem taką oto ulicę i o dziwo, a może na przekór, poprzez zdjęcie i wspomnienie, staje się ona dla mnie, obecna i dzisiaj :)


środa, 2 listopada 2016

Zakochałem się

Zakochałem się. Tak mi przyszło na stare lata. To się zdarza. Facetom. Więc schowajcie sobie swoje pretensje. Zobaczyłem ją pierwszy raz w centrum handlowym. Te łuki i owale ciała, będące w oczach każdego mężczyzny obietnicą czegoś przekraczającego nawet pragnienia, od razu przykuły mój wzrok.



Chodziłem tu, chodziłem tam, ale moje spojrzenia ciągle uciekały do niej. Zdawała się nie zwracać na mnie uwagi. Udawać obojętność. Zajęta sobą. Podszedłem bliżej i przechodząc, lekko dotknąłem jej skóry. Nikt nie zwrócił uwagi. Ona? Chyba też nie. Albo może raczej wyzywająco, dalej udawała, że wcale mnie nie widzi. Że nic nie poczuła albo jej nie zależy.

Tego było dla mnie za wiele. Po prostu podszedłem i zaprosiłem ją do siebie. Nie dałem jej żadnej alternatywy, żadnych szans odwrotu. Po prostu, godzinę później byliśmy u mnie. Objąłem ją dłońmi, jak pięknie jest móc dotykać, takich owali, jakich zakrzywień, takiego ciała.

Właściwie to zamierzałem, wiecie, najpierw zapoznanie się. Pobyć trochę ze sobą. Przynajmniej dwa dni. Rozmowy. Stopniowe zbliżanie się. To wszystko runęło. Nie mogłem się powstrzymać. A ona... cóż, otwarła się przede mną. Nie czekaliśmy nawet na noc. Gdy pochylałem się w stronę jej czarownie wilgotnego wnętrza i zanurzyłem w nim w końcu usta - tak, tak - słodycz była nie do opisania.

I już teraz, po konsumpcji naszego związku, wiem, że zawsze będziemy razem. Że ja będę do niej tęsknił, a ona będzie mnie witać, drobnymi kropelkami wilgoci, cudownym żółtopomarańczowym kolorem, i tą słodyczą, która w jej wnętrzu, nadaje się do smakowania zupełnie na surowo, i wcale nie jest twarda, tylko miękka, przyciągająca, oferująca przyjemność i zaspokojenie.



Dynia piżmowa, bo o niej tu mowa, stała się odkryciem mojego ósmego postu wg. Dąbrowskiej-Zbyszka. A może to wcale nie był ósmy post, tylko dziewiąty, albo siódmy. Sam nie wiem. Gubię się w tych dniach, w tych sukcesach, w tym wysiłku i zapamiętaniu. Dobrze, że spotkałem ją. Żeśmy się zbliżyli do siebie. Żeśmy się tak do końca poznali.

Poza tym, co do samego postu, to nie mam łaknienia. W kościele wystałem całą godzinę bez problemów. Sroki teraz łażą mi po balkonie. Nie lubię srok. Skrzeczą i chyba zabijają słabsze ptaki. Dziwna ta natura, piękna - chcemy podziwiać jej piękno, ale czasem bezwzględna.

No więc samopoczucie się unormowało i nie ma specjalnych sensacji, osłabień, zawrotów głowy itp. Jest umiarkowanie dobrze. Menu bez zmian. Na śniadanie sok. Na obiad warzywa na parze plus ogórki kiszone. Buraczki w słoiku zaczynają ładnie pachnieć. Zamieszałem wczoraj, bo zakwas lubi jak go zamieszać.

Gdy robię zakwas to czasem do niego mówię. Mówię, bo to żywa istota. Chyba wszystkie żywe istoty jakoś nas rozumieją. Nie, wcale nie dokładne znaczenie słów, ale to co się za nimi kryje, to co te słowa niosą albo przesłaniają. Ponoć kwiaty w domu, gdzie kwas i nienawiść - więdną. Z drugiej strony las - potrafi jakoś do człowieka przemówić i przynieść mu trochę dystansu i spokoju. Bo drzewa wiele widziały i często żyją dłużej niż ludzie.

Nie ważyłem się. Może jutro. Waga naprawdę nie ma dla mnie znaczenia. Z tym postem to oczywiście, mimo deklaracji, dla wielu ludzi waga ma znaczenie. Dla mnie nie ma. Nie będę miał też specjalnych oporów z powrotem do poprzedniej wagi. Umówmy się, 86 kg to jeszcze nie tragedia. Choć na maturze ważyłem sporo mniej.

Więc nie. To nie chodzi o wagę. Nie chodzi też w moim wypadku o jakąś dolegliwość, którą za pomocą postu chciałbym wyleczyć, pomóc sobie jakoś. Więc czym dla mnie jest ten post?

Myślę, że dwoma rzeczami. Po pierwsze jest pewną przygodą. Czymś nowym, nieznanym. Lubię rzeczy nowe. Każdy człowiek je lubi. Gdy mamy ciągle to samo, to nas męczy, zgniata, przytłacza. Dlatego wyjeżdżamy, na wczasy, w podróże, na wycieczki. Dlatego poznawanie nowych osób jest dla nas takie korzystne. Odmiana jest nam potrzebna.

Drugi powód to odpoczynek. Każdego dnia dajemy organizmowi odpocząć. Kładziemy się do łóżka i wypoczywamy.Naturalne dla naszego organizmu są pewne rytmy, pewne okresy, kiedy właśnie może odpocząć, zregenerować się. Więc taki jest mój też powód, dać organizmowi odpoczynek. Czas na to, żeby odetchnął od lawiny smaków, od potoku kalorii, od różnorodności pożywienia, która jest jedną z przyjemności w jakich doznawanie wyposażyła nas natura.

Przygoda i odpoczynek pozwalający organizmowi na regenerację, to zatem główne motywy mojego poszczenia. Kupiłem też imbir. Taki w korzeniu. Dawniej jeśli korzystałem, to z takiego z torebki, bo łatwiej, bo szybciej. Fajny ten imbir. Wygląda na twardy i mocny, a w środku jest taki bardziej delikatny. Herbata z nim - rewelacja. Ten w proszku może się schować.

Wczoraj i dziś takie niezwykłe dni. Trochę przywodzą na myśl właśnie rytmy, przemijanie. I w sumie niezwykłość tego, że tu jesteśmy. Bo, co by nie powiedzieć, to w przypadku każdego z nas, to po prostu... cud



-----------------------------------------------------------------------------

Dziś jako bonus, coś mojego do poczytania, za kasę i ewentualnie za darmo :)

wtorek, 1 listopada 2016

Zakończyłem post

Tak. Pewnie niektórzy się zastanawiali. Bo zniknęło dzienne sprawozdanie. Pomyśleli - No tak, należało się tego spodziewać. Wiedzieliśmy. Więc dobra, mieliście rację. Wszyscy utyskiwacze, wszyscy przygadywacze, wszyscy przyganiacze. Skończyłem. Mój post.

Po raz siódmy wczoraj. I to był sukces. Siódmy sukces. Trawa wam w oko. Wszystkim marudom. Wszystkim poważnym. Chcącym by ich powaga zabiła każdy żart, każdy uśmiech, który nie jest ich uśmiechem, przepisanym, zadekretowanym, jedynie słusznym.



Ale są i inni. Jaśniejsi, normalniejsi. Wiem, nie często. Ale są i są solą ziemi, całkiem serio. No ale do rzeczy.

Nie pisałem przez chwilę, z takiego też powodu, że mój organizm zapomniał na parę dni o dość jego istotnej funkcji. Niezręcznie mi było o tym pisać, bo wiadomo. Kobieta jak ma problemy, to leci opowiadać i dzielić się nimi. Facet? Facet podnosi wyżej kołnierz, nasuwa niżej kapelusz, albo czapkę, i stara się zniknąć z pola widzenia.

Na szczęście, po stanowczo za długim namyśle, ta maszyna, którą nazywam swoim organizmem, doszła do wniosku, że już mnie nie będzie stresować i pora zacząć normalnie funkcjonować. Powinienem chyba poklepać ją/go za to po ramieniu, albo powiedzieć do niego jakieś dobre słowo. Ale jak? Bo niby ciało to ja? To ja czy nie ja? Sam nie wiem. W jakimś sensie ja, w jakiś - wcale nie. Długi temat.

Dziś trochę lepsza pogoda, ale taki czas zadumy. Moje menu bez zmian. Rano surowizna, marchewka, czasem owoc, pomidor z cebulką. Na obiad ciągle gotowane albo na parze. Kolacja jest albo i jej niema.

Waga? Stety lub niestety ciągle w dół. Po siedmiu kolejnych postach Dąbrowskiej, takich jednodniowych znaczy, mam 3,5 kg mniej. To mnie trochę przeraża. Na szczęście mam przed sobą tylko jeden dzień postu, więc jakoś dam radę.

Samopoczucie? Wydaje mi się, że następuje pewna stabilizacja. Nie ma tego lęku i stresu towarzyszącego pierwszym trzem dniom. Nie ma tej obawy, że zasłabnę i się gdzieś przewrócę. Owszem, w kościele w niedziele sobie usiadłem, choć zamierzałem stać cały czas. Ale to co? Nic. Usiadłem i okej.

Więc stres związany z poszczeniem - zdecydowanie niżej, prawie go nie ma. Moje myślenie i emocje trochę się zmieniły. Rzekłbym - legły uproszczeniu. Dawniej byłem "wielozadaniowy", myślałem kompulsywnie o wielu rzeczach na raz. Ciągle o nowych. Ostatnio - nie uwierzycie - jadłem obiad i śniadanie, i już. Serio. Ja nigdy tego nie robiłem. Nie jadłem! Ja czytałem, oglądałem, słuchałem, w międzyczasie, całkiem jakoś tak obok, spożywałem coś. Ale cała moja uwaga była zawsze zajęta czymś innym, a nie jedzeniem. Więc zrobiłem się taki trochę bardziej jednotematyczny. Mniej myśli.

Czy mniej to gorzej? Chyba niekoniecznie. Choć świat uczy nas, ze więcej to lepiej. To chyba taka jest konkluzja filozoficzna. Czy więcej to lepiej? Czy to możliwe, że mniej to lepiej? I jak to możliwe? No bo to "więcej", zazwyczaj oznacza - więcej wrzucić w siebie. Więcej "mieć". Więcej "doznać". Więcej "posiadać". Nawet więcej "przeżyć", tego rzecz jasna co się wie, że chce się przeżyć.

I tu przychodzi post i taka refleksja. Że więcej może więcej znaczyć gorzej. Serio.

Kupiłem sobie słoik. Taki mały na razie, 2 litry. Nakupiłem buraków i postanowiłem robić zakwas. Zakwasu z buraków nie umiem, ale dawniej wiele razy robiłem własny chleb z mąki razowej. Bez drożdży, bez dodatków. Tylko mąka, woda i sól. Więc generalnie z robieniem zakwasu jestem za pan brat. A chleb wychodził pyyycha! Ale przestałem, bo go tyle jadłem, że zacząłem tyć.

Stoją sobie teraz te buraczki pocięte w plasterki w słoiku i czekają. Sól wsypałem na końcu. Wiem, że to źle. No i pokroiłem może za cienko. Ale myślałem - większa powierzchnia, lepiej będzie szło.

Zakwas to jeden z cudów natury. Małe stworzonka, istnieją wokół nas. Gdy dostają cukru, zaczynają go przetwarzać. I w ten sposób pojawia się zakwas. Czyli coś o odczynie kwaśnym. Jest to pewien cud, bo taki produkt jest zasadniczo odporny na psucie się. Po prostu. Nie psuje się i szlaban. W większości przypadków.

Nie dodałem chleba, ani zaczynu z ogórków. Zobaczymy. Zakwas z mąki potrzebuje średnio sześciu dni, żeby w pełni się rozwinąć. Śmieszne jest, że te bakterie, które zakwas wytwarzają, można wytrenować. Czyli jeśli z poprzedniego zakwasu weźmiemy trochę i dodamy do nowego, to następny będzie trochę szybciej i trochę mocniejszy. I tak dalej. Słyszałem, że taką ciągłość, piekący chleb potrafią utrzymać przez lata!

Więc dziś rozpoczynam nowy, ósmy post wg Zbyszka-Dąbrowskiej. Dziś jest też pierwszy listopada. Zupełnie wyjątkowy dzień. Dzień, w którym zyskujemy perspektywę, patrząc na to wszystko dookoła nas. "Dzieckiem będąc" napisałem nawet wiersz na 1 XI, ale nie będę go tu przytaczał, bo to jest o diecie i poście.

I to chyba tyle. Na balkonie i w garażu mam zakupione wczoraj warzywa. Zakwas się robi. Ciekawe czy też będę zaczynał jakiś post, gdy on już będzie gotowy? Pora się ogolić, zebrać i... wiadomo. Spojrzeć w oczy czemuś szerszemu, niż tylko nasze życie...

-----------------------------------------------------------------------------------------
Jako bonus link do mapy trasy pielgrzymki jaką przeszedłem w 2015 roku. Szedłem jeden dzień. Każdego dnia. Przez 121 dni. Choć... to nieprawda, że nie miałem celu. Tak samo jak nie całkiem prawdą jest, że poszcząc jeden dzień, też go nie mam. Tylko tak trochę żartujemy :) I myślę, że każdy kto ma oczy, to widzi, a kto wie, może nawet się uśmiechnie :) A niżej, to Hiszpania i wczesny ranek w górach.