poniedziałek, 7 listopada 2016

Wszystko dobre co się dobrze kończy

Wczoraj minął 14 dzień mojego postu. Jednodniowego oczywiście. To szmat czasu w życiu postnika. Te wzloty i upadki, te pytania i odpowiedzi własnego organizmu, który poddany, nieoczekiwanie zupełnie, innemu traktowaniu niż zazwyczaj, najpierw się "rzuca", potem próbuje złapać równowagę, wreszcie odwraca się niemal plecami i mówi - A... rób co chcesz.

Więc tak. Właściwie straciłem ochotę do jedzenia. Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć anorektyków. Po prostu na samą myśl od żarciu, odrzuca mnie na kilka metrów. Jedzenie stało się dla mnie czymś bardzo podobnym, w odbiorze, do sprzątania. To są rzeczy, które robi się niechętnie, z musu bardziej, niźli z zainteresowania.

Mógłbym tak już nie jeść w ogóle. Rano zmuszam się do wypicia soku z buraków i marchwi. Zjem jakieś jabłko, też mi przyjemność... Na obiad generalnie warzywa na parze. Wczoraj była czerwona kapusta z dynią i cebulą. Potem... już naprawdę mi się nie chce, więc z zasady kolacji nie jadam.

14 dni to pewna cezura, granica. Pierwsza liczba, która pojawia się w przekazach o diecie Dąbrowskiej, jako taka, którą należy osiągnąć. Mnóstwo ludzi decyduje się z marszu na pełne 42 dni. Dla mnie te 14 było od początku właśnie etapem do przejścia.

Czy zatem kończę mój jednodniowy post? Chyba tak. Dziś piętnasty dzień, jeszcze przeposzczę. Tak z rozpędu, bo w garnku warzywa, bo dynia na mnie czeka puszczając zalotne - co mnie one obchodzą? - spojrzenia. Mało tego, dwie noce wcześniej zbudził mnie lekki ból. Nic takiego, zaraz przeszło. Ale... może to jakiś sygnał?

Nie mam pojęcia czy życie wysyła nam jakieś znaki, sygnały. Z pewnością ból do takich należy. Na dodatek zauważyłem, na grupie wsparcia, kilka postów, jakich wcześniej nie widziałem. Takich, że jedna osoba trafiła w 27 dniu do szpitala z bólami. Lekarz stwierdził stłuszczenie wątroby czy coś takiego. Inna miała inne kłopoty.

To nie jest tak, że jakieś rozwiązanie jest dobre dla wszystkich. Że ktoś poda doktrynę do wierzenia dla wszystkich i jedyną cnotą jest jej dokładne wyznawanie i stosowanie. Jeśli nie patrzy się w życiu na skutki, nie obserwuje się ich i nie wyciąga się z nich wniosków, to życie zamienia się w doktrynerstwo i wtedy biada :)

Na koniec też, na grupie wsparcia, spotkałem się z wylewem "hejtu". Czy było mi z tym przyjemnie? Nie. Czy to jakiś problem? Tak, o ile zechcę z tego zrobić problem :)

My ludzie mamy zadziwiającą tendencję do robienia sobie problemów. Całkiem jakbyśmy nie mogli bez nich żyć. Musi być źle, musi być jakiś kłopot, musi być problem. Otóż, jak chcemy to musi :) Ale to zależy, wbrew pozorom, tylko i wyłącznie od nas.

Wszystko zależy od nastawienia. Możemy się zapatrzeć w taki poranek jak dziś. W to wczesne i nieśmiałe słońce. Możemy pomyśleć, co mamy dobrego do zrobienia. Nie ma najmniejszego powodu, dla którego nie mielibyśmy się uśmiechnąć.

Z drugiej strony, możemy myślami zamieszkać w sytuacjach, zdarzeniach, okolicznościach, które ten uśmiech zdejmą nam z twarzy i zajmą nas samymi sobą. Zło, smutek, negatywizm mają jakąś dziwną zdolność przyciągania. Ludzie zaś, którzy oddali im swoje myślenia, zrobią wszystko by inni czuli i widzieli jak oni, w tych czarnych ostrych barwach.

"Tam skarb twój gdzie serce twoje". Albo "Jesteś tym o czym myślisz najwięcej". Nie wiem, o co chodzi ze słońcem. Wpada teraz przez firanki do pokoju. Na prześwetlonej nim powierzchni tych firanek, jest taka mozaika, światła i cienia kwiatów. Chyba jesteśmy dziećmi słońca. A może przywołuje ono takie pozytywne odczucia, bo to było lato, gdy brak obowiązków, jakiś wyjazd nad morze i kto wie, pierwsze porywy serca?

Darłówko - Polska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz