czwartek, 12 października 2017

Rowerek


Kończę dzisiaj swój jednodniowy post Zbyszka-Dąbrowskiej. Starczy tego. Miał trwać jeden dzień i tyle właśnie będzie. Ani godziny dłużej. Jutro? Śmieszne pytanie. Jutro będzie jutro! A który to raz skończyłem post jednodniowy? Dziesiąty. Te dni lecą. Lata lecą. Tygodnie. Życie mija ani się spostrzeżemy. Dlatego czasem warto się zatrzymać. W tym jednym dniu. W tym jednym poście.

Waga ruszyła w dół. Przez dwa, trzy dni pokazywała to samo. Dzisiaj lekka zniżka. Na tę okazję wybrałem się na rower. 35 km w obie strony, za miasto. Bo tak. Bo taki jestem twardy hehe. Bo cieplej. Bo słońca odrobina. Bo tam las, i jezioro, i... sam nie wiem, co jeszcze.



Jak wracałem byłem głodny. Na serio. Porządnie. Czułem głód. Więc jak tak kręciłem pedałami, to mi się przyśnił barszcz czerwony. Taki z odrobiną śmietany, z kilkoma oczkami tłuszczu na powierzchni. Wiem. To grzech na diecie - takie myśli. Ale wcześniej miałem jeszcze gorsze. Prawdziwe fantazje. Bez zahamowań i ograniczeń.

Jak sobie przypomnę jej kształt, barwę jej skórki. Ten dotyk... gdy pierwszy raz moje usta... Mrrr. Ten zapach świeżej bułki. I gdy moje zęby... - Nie. Nie wolno. Nie tutaj. Nie publicznie. Ważne, co się dzieje w głowie, więc nawet jak nie zjadłem, tej bułki, tego barszczu, to nagrzeszyłem przeciw diecie. Poprawię się.

Raz dziennie jem owoc. Zazwyczaj jabłko. Strasznie słodkie jest. Odbieram to jako powódź energii i smaku. Ale jak raz ugryzę, to nie potrafię się zatrzymać. Słyszałem, że na Dąbrowskiej, jedno jabłko wolno. Kupiłem jeszcze grapefruity, żeby było urozmaicenie.

Nie wiem jak z przyprawami. Sól w szczególności. Niby odstawiłem, ale mi jej brakuje. Zastępuję ją taką przyprawą z Lidla, która się nazywa Curry. Też trochę słone. Jak dosypię chili i jeszcze czegoś, to tę moją bezbarwną zupę z kapusty idzie zjeść jako obiad. Dynia w niej się całkiem rozleciała, fuj.No ale nie ma zmiłuj. Jeden dzień przecież człowiek wytrzyma.

Poza tym stabilizacja. Nie odczuwam euforii, przypływu energii. Raczej jest tak, że normalna stabilna aktywność jest u mnie ok. Ale wchodzę po jednym schodku, a nie po dwa. I ogólnie, do takich mocniejszych wysiłków, to wyraźnie mnie nie ciągnie. Psychicznie jest ok. Myślę sprawnie. Chyba wszystko w porządku. Może poza tym, że zacząłem robić listę tego, co zjem jak skończę post i wychodzenie. To może będzie jutro, a może... wcale nie. Tej listy przytaczał nie będę, bo czytają ludzie, którzy poszczą, a nie należy wodzić na pokuszenie.



I to by było na tyle, z mojego jednego dnia postu :)
Bywajcie postłanki i postłowie!

poniedziałek, 9 października 2017

Śmieci



Waga prawie stoi w miejscu. Zresztą, podobno waga jest zepsuta, tak twierdzi rodzina, to nie wiem, czy mogę na niej polegać. Wyświetla te swoje biedne cyferki i co? To prawda? Że najpierw w dół, a teraz stanęło? Coś mnie zabolało w stawie najmniejszego palca u jednej ręki. To na pewno kryzys ozdrowieńczy. Może pora kończyć? Albo przetrwać? E... pomasuję sobie.

Sikorki mnie wkurzyły. Nie jest tak, że czasem czegoś pragniemy, czymś się cieszymy, a potem patrzymy... - o kurcze! Zaraz, zaraz! - przekonujemy się, że jest tak zwana druga strona medalu. Więc... narobiły mi na balkon. Niech spadają. Sprzątać po nich nie będę. No dobra - ładne. No dobra - sympatyczne. Ale te konsekwencje!!

Trochę tak z życiem i z jedzeniem. No dobra smaczne. Ja wiem, pyszne. Jak sobie przypomnę, a jestem smakoszem, to aż mnie ciarki przechodzą. Ale te konsekwencje!!

Mamy problem z czasem. Piosenkarze śpiewają, że chcieliby go zatrzymać. Ja też bym chciał wiele razy. Żeby jakaś chwila stała się wiecznością. Żeby trwała i trwała. Jak ten moment, gdy w swoich ustach miałem świeżo zerwaną, co ja mówię - własnoręcznie - brzoskwinię, nagrzaną słońcem południowej Francji. Odlot. Wiele innych takich - chwil. Ale czas. Czasu nie da się oszukać, dlatego zawsze przychodzą konsekwencje. I zostajemy z tym, co to zmienia.

Słodycze zmieniają talię i zęby. Alkohol wiadomo - wątroba i inne takie. Łączenie, szkoda gadać. Nawet owoce w nadmiarze podobno szkodzą, bo fruktoza trawi się zasadniczo tak jak, alkohol, obciążając wątrobę.

Ale miało być o śmieciach. Więc wiadomo, na stole mi się gromadzą. Nie wskakują tam same. O nie. Nie mają rączek ani nóżek. O skrzydełkach nie wspominając. A jednak... po pewnym czasie - są. Talerz zapomniany. Solniczka. Cztery kartki dotyczące różnych spraw. Pilot wylądował. I mnóstwo innych.

Więc trzeba posprzątać. Wymieść to wszystko. A ja sprzątać nie lubię. Nie wiem, może faceci nie lubią? Choć Niemcy mają obsesję na punkcie porządku. Ale jak się posprząta, przejdzie przez ten nieprzyjemny okres - wow! Jak czysto, jak swobodnie, jak lekko. Inaczej!

Więc post dla mnie, jest mniej gubieniem wagi. To nie dla tego, że chcę schudnąć. Póki co, na szczęście, nie ma na celu jakichś aspektów zdrowotnych, które chciałbym poprawić. Post to dla mnie sprzątanie. Pozbywanie się śmieci. Taka inna rzeczywistość, raz na jakiś czas.

No tak może być z całym naszym życiem. Może potrzebujemy postu od wszystkiego? Może trzeba raz na jakiś czas wyjechać? Zmienić otoczenie? Przestać myśleć, jak zwykle? Kiedyś mawiałem, że ten w czyim życiu nie ma odrobiny szaleństwa, to ma szalone życie. Może to jest właśnie to, oderwać się, posprzątać. Przetrzeć szybę przez którą doświadczamy życia.

Generalnie organizm znosi post lepiej niż rok temu. Jak zwykle post kończę codziennie. I bywa, dziś ósmy raz, zaczynam. Z jednej strony pamiętam i tęsknię trochę - ale tak "platonicznie", żeby nie było - do zakazanych przyjemności, z drugiej mam jakąś satysfakcję, trudną do ujęcia w słowa, że jest inaczej. Że bardziej pusto. Więcej jakoś przestrzeni. Że nie ja służę temu ciału, tylko ono jakby mnie.

Wczoraj zjadłem na śniadanie jabłko. Zabiegany byłem i musiałem coś na szybko. W moim przypadku to błąd. Na godzinę zastrzyk energii, ale potem jakoś niefajnie się zrobiło. Jakby Zbychu, co w środku, czekał na następne i nie dostał. Musimy nasze ciała traktować z miłością "ojcowską", a nie bezstresową, inaczej robią się z nich niedobre bachory, które mogą nam narobić niejednego kłopotu.

Może tak jeszcze jest w ogóle, ze wszystkimi wrażeniami i myślami. Czasem łapię się na tym, że najfajniej jest jak nie myślę. Mi się to zdarza w lesie. Jak szum, ruchy gałązek, listki, owady, niebo bezkresne spomiędzy gałęzi. Wtedy staję i słucham. I nie ma nic więcej. I fajnie tak.

Więc to nieustanne myślenie o tym, czy o tamtym. To nagromadzenie oczekiwań i już doświadczonych wrażeń. To ciągłe pragnienie i uwaga czy aby "na dobrej drodze". To wszystko razem to może być taki szum i trochę śmieci. A gdy się to przetrze. Jak organizm postem. To wtedy, inaczej. Widać. Czuć. Być.

Więc chyba najlepsza analogia dla takiego postu, bo dietą to trudno nazywać, jest po prostu sprzątanie. Wynoszenie śmieci. Robienie miejsca. Dawanie odporu pragnieniu, żeby ciągle "więcej". Dostrzeżenie, że "mniej" o dziwo, może znaczyć - lepiej! Bo w nas wiele dobrego. I wielkiego. I pięknego. Tylko trzeba to przetrzeć. Oczyścić. A wtedy pokaże się to, co pod spodem. I będzie się można uśmiechnąć całą gębą. Nie wiedząc czemu. Bo przecież powód - tak naprawdę, wcale nie jest potrzebny.


Niech żyje sprzątanie!

niedziela, 8 października 2017

Dzień postu wg Zbyszka-Dąbrowskiej i co z tego wynika

obfite śniadanie

Dziś rozpocząłem mój jednodniowy post wg. Dąbrowskiej. Znaczy się dietę o takiej nazwie. Oczywiście podobnie rozpocząłem we wtorek, środę, czwartek, piątek. Za każdym jednak razem to jest post jednodniowy. Zgoda, niepoważny. Żarty sobie robię z poważnych spraw. Tam gdzie trzeba się "nachylić" w poczuciu odpowiedzialności, gdzie sprawy są istotne i wymaga jest postawa na serio, bo bez niej ani rusz w życiu, tam ja sobie żartuję. I słusznie spotyka się to z ostrą krytyką, bądź czymś więcej nawet. Bo przecież - tak nie może być.

Całe życie jesteśmy uczeni - powagi. W szkole. W kościele. W pracy. Wymaga się od nas. I uczy. Że powaga prowadzi do sukcesów. Tylko gdzie te sukcesy? Oprócz serca i duszy skutej powagą, ściśniętej wymaganiami, zakutej oczekiwaniami. W zasadzie miałem pisać o diecie, ale co to szkodzi napisać o czymś więcej? Najwyżej ktoś się przyczepi - co mniej prawdopodobne, albo nikt nie przeczyta - co o wiele już bardziej.

Ciągle nie mogę wyjść ze zdziwienia jak taka dieta albo post może oddziaływać na psychikę. Generalnie to byłem zdania, że moje emocje, nastroje i stany biorą się z zewnątrz. Wiadomo, ten napyskował to jestem wkurzony, tamta się uśmiechnęła, to zara lżej na sercu, i tak dalej. Pada źle. Słońce uśmiech. Ale okazuje się, przynajmniej tak to odkrywam, że nasze stany poczucia szczęścia, przygnębienia itd. może są, choć częściowo, zależne od diety!

Na przykład przez pierwsze cztery dni jednodniowego postu Zbyszka w wersji Dąbrowskiej, czułem się z deka podle. Serio. Ciemne niebo, nawet jak nie było ciemne. Ciemne myśli. Jakoś tak wszystko robiłem, ale pod prąd. Nawet jadłem pod prąd, bo mi się nie chciało od trzeciego dnia. Człowiek się zmusza, jedzenie nie smakuje. Takie tam... warzywka. To chyba jest przyczyna tych wszystkich fotografii. Jak zobaczycie jakieś forum poświęcone diecie Dąbrowskiej to znajdziecie tam dziesiątki ładnych fotografii potraw. Piekne kolory, gustowe ułożenia. Uczta estetyczna. No właśnie, bo nie smaczne! Przynajmniej nie tak, jak wcześniej.

Więc i ja zacząłem doceniać te kolory i jakoś tak się cieszę tym, jak talerz wygląda. Jak się prezentuje to co na nim. No ale wracając do nastroju, to dziś zdecydowana poprawa. Wielkim szczęściem jest to, że mój post jest jednodniowy. Gdybym robił tygodniowy, dwutygodniowy czy dłużej. To bym pewnie nie wytrzymał. Pomyślałbym, poczułbym cały ten ciężar przewidywanego okresu, jak mnie przygniata, jak wielkie zobowiązanie przede mną leży i... dałbym spokój. A tak... to tylko jeden dzień. Jeden dzień, który przecież zaraz się skończy. Zaraz zniknie. Więc cenny taki, jak ten widok sikorki, która teraz właśnie przyleciała na balkon i poczęstowała się tłuszczem ze skwarkami, który specjalnie dla niej zostawiłem. Fajny ten ptak. Pociesznie skacze, ale zręcznie tak. Coś tam zje. Kolorowy. Z czego ja się cieszę?

No może to cieszenie się, poprawa humoru to jakaś chemia? Może to procesy, które gdzieś tam w zakamarkach organizmu, regulują wydzielanie hormonów czy jak tam zwał te substancje, i w ich wyniku sikorka jest jeszcze bardziej żółta i wyglądam czy znów przyleci i się śmieję. Więc nasze poczucie szczęścia może być uzależnione od tego jak jemy? I poczucie depresji też? Chyba częściowo tak i dobrze to wiedzieć.

Schudłem. Jak zwykle przy okazji takiego dnia, leci mi w dół pół kilo. Słyszałem, że ludzie tracą po kilogramie, ale to nie u mnie. Rok temu też zrobiłem sobie taki jednodniowy post. Za trzecim razem, tzn. trzeciego takiego postu, wybrałem się na 10km spacer, mało nie umarłem tak mnie zaczęła boleć głowa. To tym razem spokojniej. Nawet jabłko zafasowałem tego trzeciego dnia. Jedno. Duże nie było. Ale słodkie - to przyznaję z bólem.

Więc jeśli chodzi o jadłospis to dwa razy dziennie. Więcej mi się nie chce. Majstrować z tarką i jeść. Rano warzywka na surowo. Popołudniu warzywka gotowane na wodzie. Mnie się zdaje, że to sporo mniej niż przewidywane 800kcal, ale jestem eksperymentatorem i robię to raczej z ciekawości i dla zabawy, więc nie muszę się dokładnie trzymać limitów.

Może to jest tak, że jak coś robimy dla przyjemności i zabawy, albo choć częściowo z takim nastawieniem, to robimy to lepiej? Może napięcie i świadomość powagi sytuacji zamiast poprawiać naszą efektywność, jakość naszych działań i reakcji, tylko ją pogarsza?

Nie ważne. Ważne, że autentycznie czuję się o wiele lepiej. Tu mi przychodzi na myśl książka "Why we get fat" ("Dlaczego tyjemy") Garyego Taubsa. Gary daje tam śmieszną i prowokacyjną odpowiedź na to pytanie. Otóż każdemu się wydaje, że tyjemy, bo za dużo i niewłaściwie jemy. Taubs odwraca tę odpowiedź i powiada, że za dużo jemy i niewłaściwe rzeczy, bo... tyjemy!

Czyli tycie to jest pewien proces, pewien stan, który powoduje, że żremy za dużo i nie to co potrzeba. Gary podaje przykład, że np. w młodości, jemy więcej niż potrzebujemy, bo... rośniemy. Zachodzące w organizmie procesy wymuszają na człowieku większe spożycie, bo następuje proces budowy kolejnych organów i części działa. Mało tego, mamy wówczas podniesioną skłonność do wysiłku fizycznego również z tego samego powodu - rośniemy, jesteśmy w fazie wzrostu.

Więc Gary powiada, że jak jesteśmy w fazie tycia, to jemy. Odwraca sytuację. Ale co jest przyczyną, mechanizmem, zapalnikiem i przełącznikiem, który wprowadza organizm w fazę/proces tycia? Gary pisze, że insulina. Nie wiem czy ma rację, czy sobie wymyślił. Ale twierdzi, że organizm to jest wielki zbiór komórek, które co? Chcą jeść! Tak jak małe ptaszki w gniazdku otwierają swoje dziobki, żeby dostać jedzenie od mamy, co właśnie przyleciała, albo prosiaki, co ciągną do koryta z paszą.

Takim korytem z paszą, taką matką ze skrzydłami w ludzkim organizmie jest niby krew. To do niej trafiają substancje odżywcze, powstające w wyniku przemiany materii. Mniejsza już o to jakie, że cukry albo jakieś acetonowe. Ważne jest to, że jest coś co reguluje apetyt komórek na to pożywienie w krwi. To chyba jakieś bzdury i raczej nie warto czytać dalej, tylko przerwać i zająć się czymś sensownym.

No ale kontynuujmy. Otóż insulina powoduje, że "dzióbki" komórek tłuszczowych w organizmie otwierają się strasznie szeroko. To one najzapalczywiej i najgorliwiej jedzą ze wspólnego "koryta", tak że dla innych już niewiele zostaje. Więc człowiek staje się - GŁODNY! Bo pozostałe ważne komórki i organy są niedożywione. Więc je więcej, a to powoduje, że znów napierw napychają się komórki tłuszczowe. Więc żeby zaspokoić głód tych pozostałych, człowiek musi zjeść o wiele więcej niż "normalnie".

Gary pisze, że były eksperymenty, okej na zwierzętach, że zagłodzono szczury podając im jednocześnie insulinę. I co? Umierały z głodu zachowując tłuszcz! To chyba nieprawda. To niemożliwe. No ale tak pisał. Znaczy napisał.
Jak insulina idzie w dół, to komórki tłuszczowe zamykają swoje "dzióbki" i nie zachodzi już napełnianie organizmu tłuszczem. Zatem przełącznikiem tycia musiałaby być substancja włączająca insulinę. Insulina to hormon obniżający poziom cukru we krwi, bo jego za wysoki poziom jest toksyczny dla organizmu. Cukier we krwi bierze się ze spożycia węglowodanów. Niektóre podnoszą ten cukier wolniej i do niższych poziomów, niektóre dają czadu i cukru robi się we krwi strasznie dużo, więc organizm robi wewnętrzny zastrzyk insuliny do krwiobiegu, co otwiera dzióbki komórek tłuszczowych i ten cukier jakoś jest zamieniany na tłuszcz.

Uff. Skomplikowane to wszystko. Jednym słowem, można się nażreć tłustego boczku z zieloną sałatą i człowiek nie przytyje, mimo że kalorie zje. A rozkoszna bagietka, pyszne lody, o torcie nie wspominając i pączkach i piwie, no to jednak w sadełko.

Ja to wszystko wiem, ale w codziennym życiu nie zwracam uwagi. Człowiek nie żyje przecież po to aby jeść jak trzeba, tylko je żeby żyć. No.. może jednak częściowo zwracam uwagę, co sprowadza się do pewnych przerw w łakomym spożywaniu węglowodanów.

Teraz jednak, ta poprawa nastroju, o której pisałem na początku, może być właśnie spowodowana mechanizmami opisywanymi przez Taubsa. Być może komórki tłuszczowe zamknęły swoje dzióbki. Te komórki mają jeszcze, oprócz dzióbków, rączki, którymi wydają zgromadzoną energię. Więc te komórki już nic nie jedzą, bo dzióbki im się zamknęły. Tylko oddają to co nagromadziły. Za to cała reszta konsumuje wszystko co jest dostępne, i tym samym wystarcza - nawet dla mózgu, żeby swojego właściciela traktował tak jak powinien, z radością, spontanicznością i wesołym uśmiechem kory, eee... chyba szarej.

Sikorka łobuz. Nie chce znowu przylecieć. Ale spoko... jestem dobrej myśli :)

sobota, 7 października 2017

Ten jeden dzień

Jestem w trakcie przyjmowania łagodnego środka psychotropowego, pochodzenia naturalnego. Czyli nic specjalnie sztucznego nie przyjmuję, a moje samopoczucie, nastrój, emocje, odbiór świata ulegają silnej modyfikacji. Chodzi oczywiście o "dietę Dąbrowskiej" w wersji Zbyszka.Nie byłbym sobą, gdybym szedł dokładnie czyimiś śladami, gdybym podążał ściśle za wskazówkami. Jestem eksperymentatorem. Może jestem po prostu ciekawy życia? Nie wiem. Może życie nauczyło mnie rezerwy do jedynie słusznych nauk i poglądów?
Wczoraj - tak chodzi o jadłospis - zjadłem na śniadanie trochę takiej kruchej sałaty i startą marchewkę na tarce. Ciężko się tarło, nie lubię tego. Lubię kupić i hop, do buzi. Rozkoszować się smakiem, napełniać doznaniami, jakie przynosi świeżo wytopiony smalec na chlebie, lekko posypany solą, może być odrobina cebulki nawet. Albo weźmy te czekoladki, albo..

Ale to wszystko już nie ważne. To przeszłość. Więc - wracając do jadłospisu - wczoraj na obiad zjadłem trochę brokuła + cebula + marchewka. To wszystko na parze. Taką mam zasadę. Wymyśliłem sobie. To oczywiście tylko w jakimś zarysie przypomina Dietę Dąbrowskiej. Nie ma smalcu, chleba, cukru, białka, mąki, skrobi. No... trochę tej skrobi sobie pozwalam. Dziś na przykład. Ale tylko z dyni. Bo dzisiaj śniadanie jak wczoraj, zieleninka z tartą marchewką. Za to na obiad na parę dodałem trzy plasterki dyni. Aha, zaszalałem, na śniadanie dodałem odrobinę szczypiorku.

Po co to robię? Nie wiem. Wcale nie mam jakiejś jasnej motywacji. Schudnąć raczej nie potrzebuję, bo ważę zgodnie z wymogami. Nic specjalnie mi nie dolega. Ale przecież jeden dzień można przepościć. Bo to nie jest dieta Dąbrowskiej, w której trzeba wytrzymać minimum 14 dni, a pełna trwa 42. Ja poszczę wyłącznie jeden dzień. Jeden dzień i koniec. Potem... zdarza się jeszcze jeden dzień. Czemu właściwie nie miałby się zdarzyć? Skoro w życiu, chcemy czy nie chcemy, ciągle nowe dni się nam zdarzają. I za każdym razem jest to jeden dzień.

Jak szedłem pielgrzymkę, to zajmowało mnie wyłącznie dotarcie na nocleg - dzisiaj. Każdego dnia robiłem to samo. Musiałem dotrzeć na nocleg. Oczywiście, wielu turystom i pielgrzymkowiczom może się to wydawać jakąś dziwną fanaberią. Takie odseparowanie się od wielkiego pola doznań i wyobrażeń, od wspaniałości rozciągającej się od "kiedyś" do "kiedyś". Mój kłopot polegał na tym, że ja nie wiedziałem wielokrotnie, czy ów nocleg znajdę, czy na niego dojdę, czy mi się on - "przydarzy". Więc mnie to moje "pójście", wbiło. Wbiło mnie w jeden dzień, ten dzień.

Ten dzień jest chyba wszystkim, co mamy. Całe nasze życie wydarza się właśnie - dzisiaj! Nie jutro, to nieprawda. I nie wczoraj, to wczoraj już zastygło. Ciągle jeszcze jest i będzie zawsze, ale dziś... dziś! To nie interesujące i zgubione w potoku słów, wrażeń, myśli, doświadczeń - dziś, jest. Jest. Mógłbym tak jeszcze powtarzać jak zabawka, która się zacięła, choć miała do powtórzenia dłuższą kwestię i mówić/pisać dziś, dziś, dziś, dziś, dziś.

Wszystko wydarza się dzisiaj. Całe nasze życie. Więc dzisiaj drugi raz zakończę z sukcesem post Zbyszka wg. Dąbrowskiej. Przyznaję, rozluźniłem sobie rygory i na kolację zjadłem trzy łyżki ugotowanej na wodzie białej kapusty. Czy chudnę? No oczywiście. Pierwszego dnia ubyło mi jeden kilogram. Ale to raczej z przyczyny różnicy w ubraniu jakie miałem na sobie. Generalnie z tego co pamiętam, ta dieta zabierała pół kilograma mnie, każdego dnia jej utrzymania. Ale to było w zeszłym roku. Może w tym roku będzie kilogram? Gdyby tak dłużej potrzymać, można by zniknąć. Zniknąć i nie być. Siedziałby przed komputerem pulower, utrzymywany przez spodnie. Rękawy wyciągałyby się w stronę klawiatury, ale ona pozostawałaby cicha, a ekran patrzyłby się trochę zdumiony na tego pisarza, który przestał być, a wszystko jakby nadal jest.

Bo kiedyś przestaniemy. Ale to kiedyś. Jakoś trzeba łączyć, tę świadomość tego co daleko, bardzo daleko, z doświadczeniem i szczerością w doświadczaniu tego, co dziś. Więc ta dieta silnie wpływa na modyfikację psychiki. Może lepiej byłoby napisać silnie wpływa na psychikę, albo modyfikuje psychikę. Przykładam wagę do słów. Jestem w tym, jak w wielu rzeczach odosobniony. Szkoda. Chciałbym się podzielić, współistnieć. I to się mi udaje. Są takie chwile i czasy. Ale czasem się odwracam i zdaje mi się, że jestem sam. Może to melancholia wywołana niedoborem kalorii.

Ile kalorii potrzebuje człowiek? Mówią, że ponad 2500. To tyle, żeby utrzymać ciało w ruchu, przy życiu. Dziś, gdy patrzyłem na swoją dłoń - to jakoś schudła. Tak się jej przyglądałem, nawet zacząłem ją poruszać, żeby nie było, że to nie moja, że jakaś obca. Wszystko poszło dobrze, a jednak, a jednak jakoś mi się wydało że to tylko dłoń. Że to jednak - nie ja. Wiem, wiem. Bez sensu. Przecież uczą nas, uczeni, w piśmie i w naukach. Kto by tam ich słuchał. Więc mi się wydało, że to nie ja. Typowy efekt psychotropowy. Że to, co widzę, to tylko jakiś wehikuł, którym steruję, w którym jadę, w którym się znajduję. Straszne rzeczy.
Musicie wiedzieć, że to naturalne. Po prostu drugi i trzeci dzień tej dość okrutnej diety są, jakby to powiedzieć, przełomowe. Wszystko się przełamuje w organizmie, stąd melancholia. Albo raczej spokój. A może czystsze widzenie. Definitywnie poziom emocjonalny jest o wiele łagodniejszy. To prawie jak pielgrzymka. Gdy człowiek idzie przez dziesięć godzin w deszczu, a może w słońcu, i nie może odpocząć, to gwałtowne emocje chyba są niemożliwe. Trzeba się skupić na następnym kroku. Post wpływa trochę inaczej. Ale znów, trzeba się skupić na tym, co się robi, a jest to łatwiejsze, bo gdzieś znika cały szum, w jakiś sposób generowany smacznym kawałkiem mięsa, pączkiem, lodami waniliowymi z orzechami włoskimi. Wiem, co mówię, bo umiem takie lody robić i powiem wam - wrażenia niezapomniane.

Oczywiście do czasu postu. Ciągle mnie niepokoi i jakoś dręczy to pytanie o koniec. Ciągle chcę życia i sensu, który końca żadnego by nie miał. Chciałbym żeby Petty grał, bo nie wiem, co to był za człowiek, ale jakoś te jego piosenki... no zżyłem się. .... trochę milczenia. Więc każdemu polecam. Nie taki ścisły, 14 dniowy, z kolejnymi tam porcjami i 800 kalorii. Polecam zrobić sobie swój własny, tak jak ja. Jednodniowy. Tych kalorii o wiele mniej. Śmiesznie i ciekawie. Ale to tylko dzień. Ten jeden. Ten wyjątkowy, choć głupia faza świadomości, będzie podpowiadać, że szary, zwyczajny, nieciekawy. O... jak będziesz prowadził prelekcję na uniwersytecie, to dopiero będzie. A pamiętasz jak rozmawiałeś z tym radiowcem z Sydney? Nawet jest z tego audycja. To jest coś człowieku!
Nie. Nie dzisiaj. Dziś jest dziś. Czyli to, co jest. Czyli każdy mój uśmiech. I niestety każdy ból czy smutek. Każde "coś dobrego" i każdy błąd. Ostatecznie Ja - jestem dzisiaj. Ale nie jestem sam. Bo droga ma swój cel, a dzisiaj dokądś zmierza. W sumie jesteśmy obok siebie. Wszyscy. Jakoś nieuniknienie jesteśmy razem i jedynymi, którzy owo razem mogą unicestwić, jesteśmy my sami. To nasza nieopisana władza. Władza izolacji. Zapalczywej, zapatrzonej, w gdzieś, w kiedyś. Głównie zapatrzonej w siebie.

Więc żeby nie patrzeć na siebie, może za wyjątkiem wskazań wagi pokazującej coraz niższe cyfry, popatrzyłem na balkon. Była żółta, krótkie nóżki, śmiesznie podskakiwała. Oszukiwała. Wyniosłem oczywiście trochę skwarków ze smalcem, żeby jak znowu przyleci... ale gdzie tam. Śmieszny ptak pognał gdzieś dalej. Więc i mnie przychodzi gdzieś dalej. I po drodze napisać ten trochę (trochę?) śmieszny i niepotrzebny tekst. Dlatego, że mi się przeciera pod czaszką i widzę. Że wszystko jest dziś i że jesteśmy razem. Czy to omamy?

Are we? Learning to fly?



poniedziałek, 14 listopada 2016

Podsumowanie mojego postu

Dwudziestego piątego października rozpocząłem swój jednodniowy post wg diety dr Dąbrowskiej. Oczywiście nie zamierzałem. Iść wytyczonym całkiem szlakiem. Wykonywać zalecanych gestów. Gotować i przyrządzać nakazanych potraw. Korzystać z przepisów. Bo...



Nie ze mną te numery Bruner - powiedzał J23. Czyli, lubię a) chodzić swoimi drogami, b) sprawdzać to, co ktoś głosi, w sposób praktyczny.

Przepościłem 16 dni. Teraz jem już kartofle na parze i śladowe ilości innych rzeczy. Poszcząc za każdym razem jeden dzień, przyglądałem się sobie i ludziom. Swoim reakcjom, swojemu organizmowi. Nieoczekiwanie ważną rolę odegrała u mnie nie część fizyczna i materialna, ale ta psychiczna.

Jak było? Z czym to się je? Co robiłem? Jakie skutki zaobserwowałem w trakcie i na koniec tego postu/diety? Jakie wnioski z tego płyną?

1. Co i jak jadłem?
Przez 16 dni jadłem dwa posiłki dziennie. Zasadniczo rano jadłem coś na surowo. Soki z marchwi, buraka, pietruszki (da się zrobić), czasem dodawałem jabłko. Zamiast soku bywał pomidor z cebulą, albo tarta marchew. Raz zjadłem grapefruita. Ze trzy razy to było jabłko.

Na obiad jadłem coś gotowanego albo na parze. Próbowałem pierwotnie na samej "surowiźnie", ale organizm mi się buntował. Wszystko stało mi w przełyku i już chciałem taki przewód do przepychania rur wodociągowych, żeby to popchnąć dalej. Szczęściem przeszedłem na gotowane i wszystko się unormowało.

Na obiad najczęściej była gotowana kapusta z dynią. Czasem na parze też dynia i brokuł albo inne takie wynalazki.

Kolacji jeść po prostu mi się nie chciało i tyle. Nie było sensu się zmuszać. Kaloryczność moich posiłków oceniam na grubo poniżej zalecanych 800 kilokalorii. Ale nie liczyłem z wagą i kalkulatorem. Opieram się na zgrubnym szacunku uwzględniającym rzadkie występowanie owoców i ogólnie niewielką ilość spożywanych produktów.

Absolutnie krytycznym dla mnie składnikiem pożywienia, bez którego nie wyobrażam sobie takiego postu były... ogórki kiszone. Ich wpływ na układ trawienny i ogólne samopoczucie jest zupełnie nie do przecenienia. Dostają złoty medal Zbyszka z hasłem "Pomoc zawsze pod ręką".

2. Jakie były reakcje organizmu?
Zdecydowanie krytyczne są pierwsze trzy dni postu. Organizm czuje się jakby dostał w twarz, albo podbródkowym. Pierwszego dnia chwieje się i jest wkurzony na nagłą obniżkę kaloryczności i składu jedzenia. Obserwowane reakcje to głód, rozdrażnienie i pewien niepokój.


Drugi dzień jest zdecydowanie najgorszy. Żarty się kończą i zaczynają się nieprzyjemne reakcje ze strony ciała, które czując się zdradzone, odgrywa się na człowieku. To czego doświadczyłem to naprawdę silny ból głowy. Do tego stopnia, że musiałem się po prostu położyć i spróbować na chwilę przestać być. Generalnie dzień na straty.

Trzeci dzień to początek adaptacji organizmu. Samopoczucie pod psem. Większy fizyczny wysiłek to znów ból głowy, ale powrót do spokojnego tempa (mowa o wielokilometrowym marszu) pozwolił na uniknięcie innych przykrych sensacji.

Począwszy od czwartego dnia zaczyna się bardzo dziwny stan stabilizacji. Po pierwsze nie ma już więcej łaknienia czyli głodu. Nie chce się po prostu jeść. Jedzenie staje się koniecznością, zwyczajem. Czymś co trzeba zrobić, bo inaczej w głowie się zakręci czy coś takiego.

Generalnie nie występują ujemne reakcje organizmu. Ja miałem pewne objawy niestrawności, ale dzięki włączeniu gotowanych warzyw, lub przygotowanych na parze, wszystko wróciło do równowagi. Muszę tu ponownie przywołać ogórki kiszone. Konieczne! Wspaniałe! Świetne.

Prowadzony post ma wpływ na psychikę. Opowieści o erupcjach energii z jakimi można się zetknąć u "dających świadectwo" można sobie w bajki wsadzić. Myślałem wolniej. Spokojniej. Zacząłem jeść dla samego jedzenia. Tzn. gdy jadłem nie oglądałem, nie słuchałem, nie czytałem. Stałem się mniej wielozadaniowy, za to bardziej metodyczny. Ma to plusy i minusy.

Kwestia utraty wagi.
Przez pierwsze trzy dni, utrata wagi właściwie nie występowała. Tzn była trudna do zaobserwowania na wskazaniach wagi. Jednak począwszy od czwartego dnia spadek wagi był systematyczny i jak dla mnie (początkowa waga = wzrost - 100), zbyt szybki. Leciałem po prawie 0,4 kg dziennie. Ostatecznie przez te 16 dni spadłem 6,5 kg.

Trochę mnie to niepokoiło, trochę cieszyło, bo przecież teraz to dopiero będzie można! :) Gdy zakończyłem post i zacząłem jeść ziemniaki oraz włączać coraz to nowe składniki jedzenia, utrata wagi wyhamowała, ale prawie kilogram jeszcze zaliczyłem w dół.

Kryzysy.
Specjalnych kryzysów poza bólem głowy drugiego dnia, nie zaobserwowałem. Właściwie to prowadzenie tego postu prowadzi do tego typu stabilizacji, że organizm działa nieco wolniej, ale bez żadnych alarmów, bólów, poczucia zimna, bez żadnych gwałtownych objawów. Wszystko normalnie.

Grupa facebookowa.
Na facebooku znajduje się ciekawa grupa "Dieta Dąbrowskiej pomoc i wsparcie". Gdy ktoś chce pościć w ten sposób znajdzie tam wiele przydatnych informacji oraz realne wsparcie i porady. Warto jednak posiadać pewną dozę krytycyzmu i ostrożności. Jak w każdej zamkniętej społeczności, a grupa ta jest zamknięta, pojawiają się mechanizmy trącące nawiedzeniem lub sekciarstwem.

Nie są one jakieś widoczne, ale zalecałbym pewien dystans do wypowiedzi i porad na tej grupie. Cieszący się tam największą estymą dystans 42 dni postu,  może się skończyć dla nieprzygotowanego człowieka nieciekawie.

Z pobieżnej lektury, można się dowiedzieć wyłącznie pozytywów. Jak to cudownie i jak to wspaniale i jak to wszystko można przezwyciężyć. Wypowiedzi takie, jak "28 dnia wylądowałam w szpitalu z bólami" albo "po zakończeniu postu zaczęły wypadać mi włosy, nie są tam eksponowane.

Niestety zajmując nieortodoksyjne w tej grupie stanowisko, należy się liczyć z hejtem i przejawami agresji. Doświadczyłem tego na własnej osobie, co sobie cenię, bo człowiek bez wrogów jest jakiś niewłaściwy. Jest tam jednak również, oprócz nawiedzonych pań, całe mnóstwo normalnych ludzi, więc póki człowieka nie wywalą, to - warto.

Wnioski z postu.

Proponowana przez dr. Dąbrowską dieta, albo post - jak ona to chce nazywać, ma swoje wady i zalety, szanse i zagrożenia. Szanse i zalety są dość powszechnie omawiane na internecie. Wady i zagrożenia już nie, co wypada mi ocenić negatywnie.

Chodzi o to, że to dieta bardzo silnie niezbilansowana. Jest w niej zero białka, zero tłuszczy. Wszelkich tłuszczy. Tych nasyconych i tych NNKT, zarówno omega 6 jak i omega 3.

O ile na co dzień, spożywamy białka zbyt wiele, to całkowite wykluczenie go z diety (wg. zasad Dąbrowskiej nie jemy nawet warzyw strączkowych, ani ziaren, ani zbóż), to też spora nierównowaga.

Z relacji, fakt trudnych do namierzenia, wynika, że pojawiają się po 42 dniowej diecie, takie objawy jak wypadanie włosów. Jak wyżej wspomniałem, ktoś sygnalizował konieczność hospitalizacji itp.

Gdy takie wypowiedzi pojawiają się na tzw. grupie wsparcia, wtedy natychmiast można przeczytać, że to przecież tylko w szczególnych przypadkach 42 dni, a tak ogólnie to zalecany jest post przez 14 dni. Tyle, że z lektury ogólnych wpisów, filmików właścicieli grupy itp. wynika, że właśnie dla każdego jest te 42 dni.


Z moich odczuć i obserwacji wynika, że taki bardzo niskokaloryczny niezbilansowany post prowadzony przez 14-16 dni, jest czymś jednoznacznie pozytywnym.

Pozytywy to
- utrata wagi
- stabilność emocjonalna
- stosunkowo łatwa rezygnacja z negatywnych przyzwyczajeń żywieniowych
- poczucie pewnej kontroli, doświadczenie iż praca z organizmem jest możliwa
- zupełnie inne spojrzenie na kwestię żywienia

Dieta Dąbrowskiej pozwoliła mi odczuć, że organizm jest czymś żywym, że to ciągle biegnący proces. Proces, który ma swoje zasady, prawidła. Na przykład ma gdzieś ośrodek głodu, który po prosu można wyłączyć (trzeci dzień postu). W jakimś sensie ten mój organizm mnie zdziwił. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że pojadę na 500 kcal dziennie samej kapusty, marchewki i ogórków kiszonych, to bym go wyśmiał. A jednak - można to spokojnie zrobić. Organizm odetchnie od powodzi smakołyków, odpocznie.

Nie miałem jakichś wybitnych celów zaczynając ten post. Pewne pozytywy zaobserwowałem. Jedzenie? No cóż - to jedna z przyjemności życia, która chyba nam się należy :) Ale od czasu do czasu należy się też nam odpoczynek od tej przyjemności.

Czy zamierzam jeszcze kiedyś tak pościć? Oczywiście. Minimum raz na rok. Jesień jest tu idealnym terminem, ze względu na bogactwo warzyw. Dziękuję więc tutaj, pani Dąbrowskiej i innym propagatorom diety owocowo warzywnej, za sympatyczne doświadczenie. Doświadczenie, które uczy szacunku do własnego organizmu. Do samego siebie.

Jesteśmy bowiem wymianą. W niekończący się sposób, wymieniamy się, ze światem, z ludźmi wszystkim co mamy. Bierzemy, dajemy. Wkładamy w siebie i wydalamy. Nie tylko fizycznie, ale także w tej warstwie bardziej ulotnej. Więc i, wbrew pozorom, ja chciałem coś, z tego swojego doświadczenia postu, dać wszystkim innym. Postokrotkom, Postownikom, Postłankom, Postłanom, Pościarkom i Postosom.

Bo przecież... nie samym chlebem ale i dobrym słowem człowiek... :)


--------------------------------------------------------------------------------------------
A niżej link do książki na nadchodzące zimowe wieczory. Bywajcie! :)

poniedziałek, 7 listopada 2016

Wszystko dobre co się dobrze kończy

Wczoraj minął 14 dzień mojego postu. Jednodniowego oczywiście. To szmat czasu w życiu postnika. Te wzloty i upadki, te pytania i odpowiedzi własnego organizmu, który poddany, nieoczekiwanie zupełnie, innemu traktowaniu niż zazwyczaj, najpierw się "rzuca", potem próbuje złapać równowagę, wreszcie odwraca się niemal plecami i mówi - A... rób co chcesz.

Więc tak. Właściwie straciłem ochotę do jedzenia. Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć anorektyków. Po prostu na samą myśl od żarciu, odrzuca mnie na kilka metrów. Jedzenie stało się dla mnie czymś bardzo podobnym, w odbiorze, do sprzątania. To są rzeczy, które robi się niechętnie, z musu bardziej, niźli z zainteresowania.

Mógłbym tak już nie jeść w ogóle. Rano zmuszam się do wypicia soku z buraków i marchwi. Zjem jakieś jabłko, też mi przyjemność... Na obiad generalnie warzywa na parze. Wczoraj była czerwona kapusta z dynią i cebulą. Potem... już naprawdę mi się nie chce, więc z zasady kolacji nie jadam.

14 dni to pewna cezura, granica. Pierwsza liczba, która pojawia się w przekazach o diecie Dąbrowskiej, jako taka, którą należy osiągnąć. Mnóstwo ludzi decyduje się z marszu na pełne 42 dni. Dla mnie te 14 było od początku właśnie etapem do przejścia.

Czy zatem kończę mój jednodniowy post? Chyba tak. Dziś piętnasty dzień, jeszcze przeposzczę. Tak z rozpędu, bo w garnku warzywa, bo dynia na mnie czeka puszczając zalotne - co mnie one obchodzą? - spojrzenia. Mało tego, dwie noce wcześniej zbudził mnie lekki ból. Nic takiego, zaraz przeszło. Ale... może to jakiś sygnał?

Nie mam pojęcia czy życie wysyła nam jakieś znaki, sygnały. Z pewnością ból do takich należy. Na dodatek zauważyłem, na grupie wsparcia, kilka postów, jakich wcześniej nie widziałem. Takich, że jedna osoba trafiła w 27 dniu do szpitala z bólami. Lekarz stwierdził stłuszczenie wątroby czy coś takiego. Inna miała inne kłopoty.

To nie jest tak, że jakieś rozwiązanie jest dobre dla wszystkich. Że ktoś poda doktrynę do wierzenia dla wszystkich i jedyną cnotą jest jej dokładne wyznawanie i stosowanie. Jeśli nie patrzy się w życiu na skutki, nie obserwuje się ich i nie wyciąga się z nich wniosków, to życie zamienia się w doktrynerstwo i wtedy biada :)

Na koniec też, na grupie wsparcia, spotkałem się z wylewem "hejtu". Czy było mi z tym przyjemnie? Nie. Czy to jakiś problem? Tak, o ile zechcę z tego zrobić problem :)

My ludzie mamy zadziwiającą tendencję do robienia sobie problemów. Całkiem jakbyśmy nie mogli bez nich żyć. Musi być źle, musi być jakiś kłopot, musi być problem. Otóż, jak chcemy to musi :) Ale to zależy, wbrew pozorom, tylko i wyłącznie od nas.

Wszystko zależy od nastawienia. Możemy się zapatrzeć w taki poranek jak dziś. W to wczesne i nieśmiałe słońce. Możemy pomyśleć, co mamy dobrego do zrobienia. Nie ma najmniejszego powodu, dla którego nie mielibyśmy się uśmiechnąć.

Z drugiej strony, możemy myślami zamieszkać w sytuacjach, zdarzeniach, okolicznościach, które ten uśmiech zdejmą nam z twarzy i zajmą nas samymi sobą. Zło, smutek, negatywizm mają jakąś dziwną zdolność przyciągania. Ludzie zaś, którzy oddali im swoje myślenia, zrobią wszystko by inni czuli i widzieli jak oni, w tych czarnych ostrych barwach.

"Tam skarb twój gdzie serce twoje". Albo "Jesteś tym o czym myślisz najwięcej". Nie wiem, o co chodzi ze słońcem. Wpada teraz przez firanki do pokoju. Na prześwetlonej nim powierzchni tych firanek, jest taka mozaika, światła i cienia kwiatów. Chyba jesteśmy dziećmi słońca. A może przywołuje ono takie pozytywne odczucia, bo to było lato, gdy brak obowiązków, jakiś wyjazd nad morze i kto wie, pierwsze porywy serca?

Darłówko - Polska

sobota, 5 listopada 2016

Nieprzyzwoite sny i rzeczywistość

Kupię sobie bagietkę, taką z Lidla. Złoty dziewięćdziesiąt dziewięć, czterysta gram. I ugryzę... I poczuję jak chrupiąca skórka pęka pod moimi zębami. Jak gnie się odsłaniając przepyszne wnętrze z białej mąki. Słodkie i smaczne. Gdy sięgnę po następny kęs, będę miał zamknięte oczy.

Najlepsze bagietki są oczywiście we Francji. Pamiętam jak w jednej wiosce kupiłem sobie taką wielką i jeszcze taką okrągłą udającą chleb. Nie jadłem wtedy nic od dwóch prawie dni, ciągle idąc w skwarze francuskiego lata. Bagietki we Francji nie mają sobie równych. Te w Hiszpanii też dobre. Kosztują "ocziente", czyli osiemdziesiąt. Eurocentów znaczy. Trzy dwadzieścia na nasze.



W Polsce najlepsze bagietki są w Lidlu. Te, które sprzedaje biedronka - druga klasa. Szkoda, bo lubię biedronkę. tych z leclerca lepiej w ogóle nie dotykać. A potem... potem będzie patelnia pełna przysmażonej cebuli. Na słoninie rzecz jasna. I dwa albo trzy jajka sadzone. Może plasterek boczku?

Potem jakiś deser. Coś z Wedla. Na przykład torcik w czekoladzie. Taki okrągły wafel zalany grubą ciemną czekoladą. Znów, przyjemnie kruszy się w zębach. I jeszcze krówki. Krówki najbardziej uzależniają. Nie ma mowy, żeby przestać. Czekoladki nadziewana malaga. No i oczywiście likier. Ten francuski cointreau. Dobra też jest czekoladowa finezja z Łańcuta.

Gdy już ochłonę przyjdzie pora na niego. W zarumienionej panierce, wilgotny od smalcu ale chrupiący. Z pysznym mięskiem w środku. Schabowy - król polskich stołów. Do mięsa likier nie pasuje, więc wypada podać to co Hiszpania ma najlepszego. Czerwone wytrawne wino z prowincji Rioja. Ewentualnie swojsko, kieliszek czystej polskiej wódki.

A potem... usłyszałem budzik. Jasny gwint! Taki sen!

Zbudziłem się. Rozejrzałem po pokoju. I teraz już nie wiem. Czy to był koszmar, który powinienem przeklinać, czy też wizja szczęścia, do której tęsknić? Czy mi się teraz chce, tego wszystkiego? Nie. Zupełnie spokojnie funkcjonuję bez. Ale... czy sobie odmówię, kiedy już wyjdę z postu? W sumie... można sobie przez całe życie wszystkiego odmawiać. Tylko... jaki to ma sens?

Dziś rozpocząłem 12 jednodniowy post Zbyszka-Dąbrowskiej. Na śniadanie piję szklankę wody. Jest dość niskokaloryczna, nie zawiera wiele szkodliwych składników, jednym słowem super pasuje. Potem będzie sok i pomidor z cebulką. Na obiad planuję jak zwykle podgotowaną dynię z kapustą. Może jakaś marchewka się przytrafi.

Buraki mnie trochę zasmucają. Siedzą w tym słoiku i siedzą, ale zakwasu nie ma. Łobuzom się zaczęło nudzić, to wypływają teraz do góry, a wiadomo - jak coś wystaje ponad powierzchnię, to może zapleśnieć. Ale jak tu ich przycisnąć? To w końcu duży, ale słoik. Talerza tam nie włożę.

Waga ciągle leci w dół. Już 5 kg, od momentu startu. Niestety, wszystko na pokaz. To znaczy schudła mi gęba, a brzuszek to prawie nic. W związku z tym rodzina zaczyna utyskiwać: - Przestań jeść tą trawę. Nie wydaje mi się to dobre - i troska w oczach.

Nic to, w końcu waga nie była i nie jest moim celem. Mam już pierwsze ogólne spostrzeżenia na temat tego postu. I są to spostrzeżenia generalnie bardzo pozytywne.

Jedną z niezauważanych pozytywnych stron tego poszczenia jest jego strona mentalno-psychologiczna. Ludzie mają różne problemy ze sobą, te przeżywane w tak zwanym duchu, wnętrzu, sercu, duszy czy jak to tam zwał. Jednym z poważniejszych i częściej spotykanych jest poczucie utraty kontroli. To znaczy, niezależnie co zrobię i tak nic z tego.

Czujemy, że nie mamy wpływu na politykę. Na nasze postępy zawodowe. Na inne sprawy. Że to wszystko zależy od sił, od układów, od wszystkiego co - poza nami. I niestety, w wielu wypadkach mamy rację. Szczególnie w takim społeczeństwie jak nasze.

Post daje kopa. Daje poczucie, że "możesz coś ze sobą zrobić", że "możesz wpłynąć na siebie samego". To bardzo ważne odczucie. To taki odpór, przeciwko poczuciu bezradności. To wzmacnia na pewno psychicznie.

Drugie spostrzeżenie jest takie, że taki post jest w zasadzie dość łatwy. Nie ma ciągłej walki z głodem. Nie ma ciągłego rozważania - co i ile mogę zjeść. Bo kapusty czy cebuli to mogę w zasadzie ile chcę. A wcale nie chce mi się tak dużo. Jeśli chodzi o owoce, to jeden dziennie wystarczy. To dużo prościej, niż ciągły wysiłek ze zdrowym żywieniem, gdy głód i pokusy trzeba zwalczać i borykać się z nimi na bieżąco.

Trzecie spostrzeżenie jest takie, że jednak moja sprawność psychofizyczna nie jest taka sama, i tym bardziej nie jest wyższa, niż w czasie "normalnego" żywienia. Jestem trochę mniej wydajny. I szczególnie mam tu na myśli kwestie psychiczne. Szybkość myślenia. Tak zwaną inwencję.

Owszem. Jestem wyciszony. Spokojniejszy. Może nawet doświadczam intensywniej różnych rzeczy. Ale tempo produkowania myśli i reagowania jest niższe niż dawniej.

W sumie więc, to bardzo pozytywny czas. Taki całkiem inny niż przedtem. Doświadczenie i fizyczne i duchowe. Dla mnie wciąż, pewna przygoda, tak to traktuję, na przekór surowym wymaganiom, dostojnym zaleceniom, jedynie słusznym poglądom.

Czuję się dobrze. Specjalnych kryzysów nie przechodzę. Takie tam, drobiazgi. Ale facet się nie chwali problemami. To też jest jakiś problem. Odkryłem jednak wagę spożycia owocu przynajmniej raz dziennie. U mnie to jest tak, że niby wszystko dobrze, jak zasuwam samą "trawę". Jednak pojawiały się w ciągu dnia momenty, gdy było mi po prostu trochę słabo. Zjedzony z rana grapefruit, czy jabłko, zmienia postać rzeczy. Mogę cały dzień normalnie funkcjonować.

I to chyba tyle na dziś. Na ten dwunasty jednodniowy mój post Dąbrowskiej. Całkiem niepoważny, bo jednodniowy. A z drugiej strony całkiem poważny, bo to co mamy, to ten dzień. Dzisiejszy właśnie.

Ludzie przyzwyczajeni są do życie kiedyś. Tam w przyszłości. W tym 14, 28 albo nawet 42 dniu postu. W tym wieku gdy... Albo żyją chętnie w tym, co było. Jak on mnie wtedy... Jak byłam tam... Jak... - i nasze myśli szybują w przeszłość, wydobywają z niej to co minęło, czyniąc je dla nas istniejącym i zaczynamy "mieszkać" na stałe tam... w przeszłości...

Tymczasem mamy ten dzień. Ja wiem, pochmurny jest i chłodny. Ale to jest ten dzień, który mamy. I jak to zrozumiemy, to staje się całkiem inny. Unikalny. Szerszy. Trochę odświętny taki nawet. Jak ten mój jedyny dwunasty, kolejny jeden dzień postu.

Kiedyś był taki dzień, że we francuskiej wiosce napotkałem taką oto ulicę i o dziwo, a może na przekór, poprzez zdjęcie i wspomnienie, staje się ona dla mnie, obecna i dzisiaj :)