sobota, 5 listopada 2016

Nieprzyzwoite sny i rzeczywistość

Kupię sobie bagietkę, taką z Lidla. Złoty dziewięćdziesiąt dziewięć, czterysta gram. I ugryzę... I poczuję jak chrupiąca skórka pęka pod moimi zębami. Jak gnie się odsłaniając przepyszne wnętrze z białej mąki. Słodkie i smaczne. Gdy sięgnę po następny kęs, będę miał zamknięte oczy.

Najlepsze bagietki są oczywiście we Francji. Pamiętam jak w jednej wiosce kupiłem sobie taką wielką i jeszcze taką okrągłą udającą chleb. Nie jadłem wtedy nic od dwóch prawie dni, ciągle idąc w skwarze francuskiego lata. Bagietki we Francji nie mają sobie równych. Te w Hiszpanii też dobre. Kosztują "ocziente", czyli osiemdziesiąt. Eurocentów znaczy. Trzy dwadzieścia na nasze.



W Polsce najlepsze bagietki są w Lidlu. Te, które sprzedaje biedronka - druga klasa. Szkoda, bo lubię biedronkę. tych z leclerca lepiej w ogóle nie dotykać. A potem... potem będzie patelnia pełna przysmażonej cebuli. Na słoninie rzecz jasna. I dwa albo trzy jajka sadzone. Może plasterek boczku?

Potem jakiś deser. Coś z Wedla. Na przykład torcik w czekoladzie. Taki okrągły wafel zalany grubą ciemną czekoladą. Znów, przyjemnie kruszy się w zębach. I jeszcze krówki. Krówki najbardziej uzależniają. Nie ma mowy, żeby przestać. Czekoladki nadziewana malaga. No i oczywiście likier. Ten francuski cointreau. Dobra też jest czekoladowa finezja z Łańcuta.

Gdy już ochłonę przyjdzie pora na niego. W zarumienionej panierce, wilgotny od smalcu ale chrupiący. Z pysznym mięskiem w środku. Schabowy - król polskich stołów. Do mięsa likier nie pasuje, więc wypada podać to co Hiszpania ma najlepszego. Czerwone wytrawne wino z prowincji Rioja. Ewentualnie swojsko, kieliszek czystej polskiej wódki.

A potem... usłyszałem budzik. Jasny gwint! Taki sen!

Zbudziłem się. Rozejrzałem po pokoju. I teraz już nie wiem. Czy to był koszmar, który powinienem przeklinać, czy też wizja szczęścia, do której tęsknić? Czy mi się teraz chce, tego wszystkiego? Nie. Zupełnie spokojnie funkcjonuję bez. Ale... czy sobie odmówię, kiedy już wyjdę z postu? W sumie... można sobie przez całe życie wszystkiego odmawiać. Tylko... jaki to ma sens?

Dziś rozpocząłem 12 jednodniowy post Zbyszka-Dąbrowskiej. Na śniadanie piję szklankę wody. Jest dość niskokaloryczna, nie zawiera wiele szkodliwych składników, jednym słowem super pasuje. Potem będzie sok i pomidor z cebulką. Na obiad planuję jak zwykle podgotowaną dynię z kapustą. Może jakaś marchewka się przytrafi.

Buraki mnie trochę zasmucają. Siedzą w tym słoiku i siedzą, ale zakwasu nie ma. Łobuzom się zaczęło nudzić, to wypływają teraz do góry, a wiadomo - jak coś wystaje ponad powierzchnię, to może zapleśnieć. Ale jak tu ich przycisnąć? To w końcu duży, ale słoik. Talerza tam nie włożę.

Waga ciągle leci w dół. Już 5 kg, od momentu startu. Niestety, wszystko na pokaz. To znaczy schudła mi gęba, a brzuszek to prawie nic. W związku z tym rodzina zaczyna utyskiwać: - Przestań jeść tą trawę. Nie wydaje mi się to dobre - i troska w oczach.

Nic to, w końcu waga nie była i nie jest moim celem. Mam już pierwsze ogólne spostrzeżenia na temat tego postu. I są to spostrzeżenia generalnie bardzo pozytywne.

Jedną z niezauważanych pozytywnych stron tego poszczenia jest jego strona mentalno-psychologiczna. Ludzie mają różne problemy ze sobą, te przeżywane w tak zwanym duchu, wnętrzu, sercu, duszy czy jak to tam zwał. Jednym z poważniejszych i częściej spotykanych jest poczucie utraty kontroli. To znaczy, niezależnie co zrobię i tak nic z tego.

Czujemy, że nie mamy wpływu na politykę. Na nasze postępy zawodowe. Na inne sprawy. Że to wszystko zależy od sił, od układów, od wszystkiego co - poza nami. I niestety, w wielu wypadkach mamy rację. Szczególnie w takim społeczeństwie jak nasze.

Post daje kopa. Daje poczucie, że "możesz coś ze sobą zrobić", że "możesz wpłynąć na siebie samego". To bardzo ważne odczucie. To taki odpór, przeciwko poczuciu bezradności. To wzmacnia na pewno psychicznie.

Drugie spostrzeżenie jest takie, że taki post jest w zasadzie dość łatwy. Nie ma ciągłej walki z głodem. Nie ma ciągłego rozważania - co i ile mogę zjeść. Bo kapusty czy cebuli to mogę w zasadzie ile chcę. A wcale nie chce mi się tak dużo. Jeśli chodzi o owoce, to jeden dziennie wystarczy. To dużo prościej, niż ciągły wysiłek ze zdrowym żywieniem, gdy głód i pokusy trzeba zwalczać i borykać się z nimi na bieżąco.

Trzecie spostrzeżenie jest takie, że jednak moja sprawność psychofizyczna nie jest taka sama, i tym bardziej nie jest wyższa, niż w czasie "normalnego" żywienia. Jestem trochę mniej wydajny. I szczególnie mam tu na myśli kwestie psychiczne. Szybkość myślenia. Tak zwaną inwencję.

Owszem. Jestem wyciszony. Spokojniejszy. Może nawet doświadczam intensywniej różnych rzeczy. Ale tempo produkowania myśli i reagowania jest niższe niż dawniej.

W sumie więc, to bardzo pozytywny czas. Taki całkiem inny niż przedtem. Doświadczenie i fizyczne i duchowe. Dla mnie wciąż, pewna przygoda, tak to traktuję, na przekór surowym wymaganiom, dostojnym zaleceniom, jedynie słusznym poglądom.

Czuję się dobrze. Specjalnych kryzysów nie przechodzę. Takie tam, drobiazgi. Ale facet się nie chwali problemami. To też jest jakiś problem. Odkryłem jednak wagę spożycia owocu przynajmniej raz dziennie. U mnie to jest tak, że niby wszystko dobrze, jak zasuwam samą "trawę". Jednak pojawiały się w ciągu dnia momenty, gdy było mi po prostu trochę słabo. Zjedzony z rana grapefruit, czy jabłko, zmienia postać rzeczy. Mogę cały dzień normalnie funkcjonować.

I to chyba tyle na dziś. Na ten dwunasty jednodniowy mój post Dąbrowskiej. Całkiem niepoważny, bo jednodniowy. A z drugiej strony całkiem poważny, bo to co mamy, to ten dzień. Dzisiejszy właśnie.

Ludzie przyzwyczajeni są do życie kiedyś. Tam w przyszłości. W tym 14, 28 albo nawet 42 dniu postu. W tym wieku gdy... Albo żyją chętnie w tym, co było. Jak on mnie wtedy... Jak byłam tam... Jak... - i nasze myśli szybują w przeszłość, wydobywają z niej to co minęło, czyniąc je dla nas istniejącym i zaczynamy "mieszkać" na stałe tam... w przeszłości...

Tymczasem mamy ten dzień. Ja wiem, pochmurny jest i chłodny. Ale to jest ten dzień, który mamy. I jak to zrozumiemy, to staje się całkiem inny. Unikalny. Szerszy. Trochę odświętny taki nawet. Jak ten mój jedyny dwunasty, kolejny jeden dzień postu.

Kiedyś był taki dzień, że we francuskiej wiosce napotkałem taką oto ulicę i o dziwo, a może na przekór, poprzez zdjęcie i wspomnienie, staje się ona dla mnie, obecna i dzisiaj :)


2 komentarze: