poniedziałek, 14 listopada 2016

Podsumowanie mojego postu

Dwudziestego piątego października rozpocząłem swój jednodniowy post wg diety dr Dąbrowskiej. Oczywiście nie zamierzałem. Iść wytyczonym całkiem szlakiem. Wykonywać zalecanych gestów. Gotować i przyrządzać nakazanych potraw. Korzystać z przepisów. Bo...



Nie ze mną te numery Bruner - powiedzał J23. Czyli, lubię a) chodzić swoimi drogami, b) sprawdzać to, co ktoś głosi, w sposób praktyczny.

Przepościłem 16 dni. Teraz jem już kartofle na parze i śladowe ilości innych rzeczy. Poszcząc za każdym razem jeden dzień, przyglądałem się sobie i ludziom. Swoim reakcjom, swojemu organizmowi. Nieoczekiwanie ważną rolę odegrała u mnie nie część fizyczna i materialna, ale ta psychiczna.

Jak było? Z czym to się je? Co robiłem? Jakie skutki zaobserwowałem w trakcie i na koniec tego postu/diety? Jakie wnioski z tego płyną?

1. Co i jak jadłem?
Przez 16 dni jadłem dwa posiłki dziennie. Zasadniczo rano jadłem coś na surowo. Soki z marchwi, buraka, pietruszki (da się zrobić), czasem dodawałem jabłko. Zamiast soku bywał pomidor z cebulą, albo tarta marchew. Raz zjadłem grapefruita. Ze trzy razy to było jabłko.

Na obiad jadłem coś gotowanego albo na parze. Próbowałem pierwotnie na samej "surowiźnie", ale organizm mi się buntował. Wszystko stało mi w przełyku i już chciałem taki przewód do przepychania rur wodociągowych, żeby to popchnąć dalej. Szczęściem przeszedłem na gotowane i wszystko się unormowało.

Na obiad najczęściej była gotowana kapusta z dynią. Czasem na parze też dynia i brokuł albo inne takie wynalazki.

Kolacji jeść po prostu mi się nie chciało i tyle. Nie było sensu się zmuszać. Kaloryczność moich posiłków oceniam na grubo poniżej zalecanych 800 kilokalorii. Ale nie liczyłem z wagą i kalkulatorem. Opieram się na zgrubnym szacunku uwzględniającym rzadkie występowanie owoców i ogólnie niewielką ilość spożywanych produktów.

Absolutnie krytycznym dla mnie składnikiem pożywienia, bez którego nie wyobrażam sobie takiego postu były... ogórki kiszone. Ich wpływ na układ trawienny i ogólne samopoczucie jest zupełnie nie do przecenienia. Dostają złoty medal Zbyszka z hasłem "Pomoc zawsze pod ręką".

2. Jakie były reakcje organizmu?
Zdecydowanie krytyczne są pierwsze trzy dni postu. Organizm czuje się jakby dostał w twarz, albo podbródkowym. Pierwszego dnia chwieje się i jest wkurzony na nagłą obniżkę kaloryczności i składu jedzenia. Obserwowane reakcje to głód, rozdrażnienie i pewien niepokój.


Drugi dzień jest zdecydowanie najgorszy. Żarty się kończą i zaczynają się nieprzyjemne reakcje ze strony ciała, które czując się zdradzone, odgrywa się na człowieku. To czego doświadczyłem to naprawdę silny ból głowy. Do tego stopnia, że musiałem się po prostu położyć i spróbować na chwilę przestać być. Generalnie dzień na straty.

Trzeci dzień to początek adaptacji organizmu. Samopoczucie pod psem. Większy fizyczny wysiłek to znów ból głowy, ale powrót do spokojnego tempa (mowa o wielokilometrowym marszu) pozwolił na uniknięcie innych przykrych sensacji.

Począwszy od czwartego dnia zaczyna się bardzo dziwny stan stabilizacji. Po pierwsze nie ma już więcej łaknienia czyli głodu. Nie chce się po prostu jeść. Jedzenie staje się koniecznością, zwyczajem. Czymś co trzeba zrobić, bo inaczej w głowie się zakręci czy coś takiego.

Generalnie nie występują ujemne reakcje organizmu. Ja miałem pewne objawy niestrawności, ale dzięki włączeniu gotowanych warzyw, lub przygotowanych na parze, wszystko wróciło do równowagi. Muszę tu ponownie przywołać ogórki kiszone. Konieczne! Wspaniałe! Świetne.

Prowadzony post ma wpływ na psychikę. Opowieści o erupcjach energii z jakimi można się zetknąć u "dających świadectwo" można sobie w bajki wsadzić. Myślałem wolniej. Spokojniej. Zacząłem jeść dla samego jedzenia. Tzn. gdy jadłem nie oglądałem, nie słuchałem, nie czytałem. Stałem się mniej wielozadaniowy, za to bardziej metodyczny. Ma to plusy i minusy.

Kwestia utraty wagi.
Przez pierwsze trzy dni, utrata wagi właściwie nie występowała. Tzn była trudna do zaobserwowania na wskazaniach wagi. Jednak począwszy od czwartego dnia spadek wagi był systematyczny i jak dla mnie (początkowa waga = wzrost - 100), zbyt szybki. Leciałem po prawie 0,4 kg dziennie. Ostatecznie przez te 16 dni spadłem 6,5 kg.

Trochę mnie to niepokoiło, trochę cieszyło, bo przecież teraz to dopiero będzie można! :) Gdy zakończyłem post i zacząłem jeść ziemniaki oraz włączać coraz to nowe składniki jedzenia, utrata wagi wyhamowała, ale prawie kilogram jeszcze zaliczyłem w dół.

Kryzysy.
Specjalnych kryzysów poza bólem głowy drugiego dnia, nie zaobserwowałem. Właściwie to prowadzenie tego postu prowadzi do tego typu stabilizacji, że organizm działa nieco wolniej, ale bez żadnych alarmów, bólów, poczucia zimna, bez żadnych gwałtownych objawów. Wszystko normalnie.

Grupa facebookowa.
Na facebooku znajduje się ciekawa grupa "Dieta Dąbrowskiej pomoc i wsparcie". Gdy ktoś chce pościć w ten sposób znajdzie tam wiele przydatnych informacji oraz realne wsparcie i porady. Warto jednak posiadać pewną dozę krytycyzmu i ostrożności. Jak w każdej zamkniętej społeczności, a grupa ta jest zamknięta, pojawiają się mechanizmy trącące nawiedzeniem lub sekciarstwem.

Nie są one jakieś widoczne, ale zalecałbym pewien dystans do wypowiedzi i porad na tej grupie. Cieszący się tam największą estymą dystans 42 dni postu,  może się skończyć dla nieprzygotowanego człowieka nieciekawie.

Z pobieżnej lektury, można się dowiedzieć wyłącznie pozytywów. Jak to cudownie i jak to wspaniale i jak to wszystko można przezwyciężyć. Wypowiedzi takie, jak "28 dnia wylądowałam w szpitalu z bólami" albo "po zakończeniu postu zaczęły wypadać mi włosy, nie są tam eksponowane.

Niestety zajmując nieortodoksyjne w tej grupie stanowisko, należy się liczyć z hejtem i przejawami agresji. Doświadczyłem tego na własnej osobie, co sobie cenię, bo człowiek bez wrogów jest jakiś niewłaściwy. Jest tam jednak również, oprócz nawiedzonych pań, całe mnóstwo normalnych ludzi, więc póki człowieka nie wywalą, to - warto.

Wnioski z postu.

Proponowana przez dr. Dąbrowską dieta, albo post - jak ona to chce nazywać, ma swoje wady i zalety, szanse i zagrożenia. Szanse i zalety są dość powszechnie omawiane na internecie. Wady i zagrożenia już nie, co wypada mi ocenić negatywnie.

Chodzi o to, że to dieta bardzo silnie niezbilansowana. Jest w niej zero białka, zero tłuszczy. Wszelkich tłuszczy. Tych nasyconych i tych NNKT, zarówno omega 6 jak i omega 3.

O ile na co dzień, spożywamy białka zbyt wiele, to całkowite wykluczenie go z diety (wg. zasad Dąbrowskiej nie jemy nawet warzyw strączkowych, ani ziaren, ani zbóż), to też spora nierównowaga.

Z relacji, fakt trudnych do namierzenia, wynika, że pojawiają się po 42 dniowej diecie, takie objawy jak wypadanie włosów. Jak wyżej wspomniałem, ktoś sygnalizował konieczność hospitalizacji itp.

Gdy takie wypowiedzi pojawiają się na tzw. grupie wsparcia, wtedy natychmiast można przeczytać, że to przecież tylko w szczególnych przypadkach 42 dni, a tak ogólnie to zalecany jest post przez 14 dni. Tyle, że z lektury ogólnych wpisów, filmików właścicieli grupy itp. wynika, że właśnie dla każdego jest te 42 dni.


Z moich odczuć i obserwacji wynika, że taki bardzo niskokaloryczny niezbilansowany post prowadzony przez 14-16 dni, jest czymś jednoznacznie pozytywnym.

Pozytywy to
- utrata wagi
- stabilność emocjonalna
- stosunkowo łatwa rezygnacja z negatywnych przyzwyczajeń żywieniowych
- poczucie pewnej kontroli, doświadczenie iż praca z organizmem jest możliwa
- zupełnie inne spojrzenie na kwestię żywienia

Dieta Dąbrowskiej pozwoliła mi odczuć, że organizm jest czymś żywym, że to ciągle biegnący proces. Proces, który ma swoje zasady, prawidła. Na przykład ma gdzieś ośrodek głodu, który po prosu można wyłączyć (trzeci dzień postu). W jakimś sensie ten mój organizm mnie zdziwił. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że pojadę na 500 kcal dziennie samej kapusty, marchewki i ogórków kiszonych, to bym go wyśmiał. A jednak - można to spokojnie zrobić. Organizm odetchnie od powodzi smakołyków, odpocznie.

Nie miałem jakichś wybitnych celów zaczynając ten post. Pewne pozytywy zaobserwowałem. Jedzenie? No cóż - to jedna z przyjemności życia, która chyba nam się należy :) Ale od czasu do czasu należy się też nam odpoczynek od tej przyjemności.

Czy zamierzam jeszcze kiedyś tak pościć? Oczywiście. Minimum raz na rok. Jesień jest tu idealnym terminem, ze względu na bogactwo warzyw. Dziękuję więc tutaj, pani Dąbrowskiej i innym propagatorom diety owocowo warzywnej, za sympatyczne doświadczenie. Doświadczenie, które uczy szacunku do własnego organizmu. Do samego siebie.

Jesteśmy bowiem wymianą. W niekończący się sposób, wymieniamy się, ze światem, z ludźmi wszystkim co mamy. Bierzemy, dajemy. Wkładamy w siebie i wydalamy. Nie tylko fizycznie, ale także w tej warstwie bardziej ulotnej. Więc i, wbrew pozorom, ja chciałem coś, z tego swojego doświadczenia postu, dać wszystkim innym. Postokrotkom, Postownikom, Postłankom, Postłanom, Pościarkom i Postosom.

Bo przecież... nie samym chlebem ale i dobrym słowem człowiek... :)


--------------------------------------------------------------------------------------------
A niżej link do książki na nadchodzące zimowe wieczory. Bywajcie! :)

poniedziałek, 7 listopada 2016

Wszystko dobre co się dobrze kończy

Wczoraj minął 14 dzień mojego postu. Jednodniowego oczywiście. To szmat czasu w życiu postnika. Te wzloty i upadki, te pytania i odpowiedzi własnego organizmu, który poddany, nieoczekiwanie zupełnie, innemu traktowaniu niż zazwyczaj, najpierw się "rzuca", potem próbuje złapać równowagę, wreszcie odwraca się niemal plecami i mówi - A... rób co chcesz.

Więc tak. Właściwie straciłem ochotę do jedzenia. Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć anorektyków. Po prostu na samą myśl od żarciu, odrzuca mnie na kilka metrów. Jedzenie stało się dla mnie czymś bardzo podobnym, w odbiorze, do sprzątania. To są rzeczy, które robi się niechętnie, z musu bardziej, niźli z zainteresowania.

Mógłbym tak już nie jeść w ogóle. Rano zmuszam się do wypicia soku z buraków i marchwi. Zjem jakieś jabłko, też mi przyjemność... Na obiad generalnie warzywa na parze. Wczoraj była czerwona kapusta z dynią i cebulą. Potem... już naprawdę mi się nie chce, więc z zasady kolacji nie jadam.

14 dni to pewna cezura, granica. Pierwsza liczba, która pojawia się w przekazach o diecie Dąbrowskiej, jako taka, którą należy osiągnąć. Mnóstwo ludzi decyduje się z marszu na pełne 42 dni. Dla mnie te 14 było od początku właśnie etapem do przejścia.

Czy zatem kończę mój jednodniowy post? Chyba tak. Dziś piętnasty dzień, jeszcze przeposzczę. Tak z rozpędu, bo w garnku warzywa, bo dynia na mnie czeka puszczając zalotne - co mnie one obchodzą? - spojrzenia. Mało tego, dwie noce wcześniej zbudził mnie lekki ból. Nic takiego, zaraz przeszło. Ale... może to jakiś sygnał?

Nie mam pojęcia czy życie wysyła nam jakieś znaki, sygnały. Z pewnością ból do takich należy. Na dodatek zauważyłem, na grupie wsparcia, kilka postów, jakich wcześniej nie widziałem. Takich, że jedna osoba trafiła w 27 dniu do szpitala z bólami. Lekarz stwierdził stłuszczenie wątroby czy coś takiego. Inna miała inne kłopoty.

To nie jest tak, że jakieś rozwiązanie jest dobre dla wszystkich. Że ktoś poda doktrynę do wierzenia dla wszystkich i jedyną cnotą jest jej dokładne wyznawanie i stosowanie. Jeśli nie patrzy się w życiu na skutki, nie obserwuje się ich i nie wyciąga się z nich wniosków, to życie zamienia się w doktrynerstwo i wtedy biada :)

Na koniec też, na grupie wsparcia, spotkałem się z wylewem "hejtu". Czy było mi z tym przyjemnie? Nie. Czy to jakiś problem? Tak, o ile zechcę z tego zrobić problem :)

My ludzie mamy zadziwiającą tendencję do robienia sobie problemów. Całkiem jakbyśmy nie mogli bez nich żyć. Musi być źle, musi być jakiś kłopot, musi być problem. Otóż, jak chcemy to musi :) Ale to zależy, wbrew pozorom, tylko i wyłącznie od nas.

Wszystko zależy od nastawienia. Możemy się zapatrzeć w taki poranek jak dziś. W to wczesne i nieśmiałe słońce. Możemy pomyśleć, co mamy dobrego do zrobienia. Nie ma najmniejszego powodu, dla którego nie mielibyśmy się uśmiechnąć.

Z drugiej strony, możemy myślami zamieszkać w sytuacjach, zdarzeniach, okolicznościach, które ten uśmiech zdejmą nam z twarzy i zajmą nas samymi sobą. Zło, smutek, negatywizm mają jakąś dziwną zdolność przyciągania. Ludzie zaś, którzy oddali im swoje myślenia, zrobią wszystko by inni czuli i widzieli jak oni, w tych czarnych ostrych barwach.

"Tam skarb twój gdzie serce twoje". Albo "Jesteś tym o czym myślisz najwięcej". Nie wiem, o co chodzi ze słońcem. Wpada teraz przez firanki do pokoju. Na prześwetlonej nim powierzchni tych firanek, jest taka mozaika, światła i cienia kwiatów. Chyba jesteśmy dziećmi słońca. A może przywołuje ono takie pozytywne odczucia, bo to było lato, gdy brak obowiązków, jakiś wyjazd nad morze i kto wie, pierwsze porywy serca?

Darłówko - Polska

sobota, 5 listopada 2016

Nieprzyzwoite sny i rzeczywistość

Kupię sobie bagietkę, taką z Lidla. Złoty dziewięćdziesiąt dziewięć, czterysta gram. I ugryzę... I poczuję jak chrupiąca skórka pęka pod moimi zębami. Jak gnie się odsłaniając przepyszne wnętrze z białej mąki. Słodkie i smaczne. Gdy sięgnę po następny kęs, będę miał zamknięte oczy.

Najlepsze bagietki są oczywiście we Francji. Pamiętam jak w jednej wiosce kupiłem sobie taką wielką i jeszcze taką okrągłą udającą chleb. Nie jadłem wtedy nic od dwóch prawie dni, ciągle idąc w skwarze francuskiego lata. Bagietki we Francji nie mają sobie równych. Te w Hiszpanii też dobre. Kosztują "ocziente", czyli osiemdziesiąt. Eurocentów znaczy. Trzy dwadzieścia na nasze.



W Polsce najlepsze bagietki są w Lidlu. Te, które sprzedaje biedronka - druga klasa. Szkoda, bo lubię biedronkę. tych z leclerca lepiej w ogóle nie dotykać. A potem... potem będzie patelnia pełna przysmażonej cebuli. Na słoninie rzecz jasna. I dwa albo trzy jajka sadzone. Może plasterek boczku?

Potem jakiś deser. Coś z Wedla. Na przykład torcik w czekoladzie. Taki okrągły wafel zalany grubą ciemną czekoladą. Znów, przyjemnie kruszy się w zębach. I jeszcze krówki. Krówki najbardziej uzależniają. Nie ma mowy, żeby przestać. Czekoladki nadziewana malaga. No i oczywiście likier. Ten francuski cointreau. Dobra też jest czekoladowa finezja z Łańcuta.

Gdy już ochłonę przyjdzie pora na niego. W zarumienionej panierce, wilgotny od smalcu ale chrupiący. Z pysznym mięskiem w środku. Schabowy - król polskich stołów. Do mięsa likier nie pasuje, więc wypada podać to co Hiszpania ma najlepszego. Czerwone wytrawne wino z prowincji Rioja. Ewentualnie swojsko, kieliszek czystej polskiej wódki.

A potem... usłyszałem budzik. Jasny gwint! Taki sen!

Zbudziłem się. Rozejrzałem po pokoju. I teraz już nie wiem. Czy to był koszmar, który powinienem przeklinać, czy też wizja szczęścia, do której tęsknić? Czy mi się teraz chce, tego wszystkiego? Nie. Zupełnie spokojnie funkcjonuję bez. Ale... czy sobie odmówię, kiedy już wyjdę z postu? W sumie... można sobie przez całe życie wszystkiego odmawiać. Tylko... jaki to ma sens?

Dziś rozpocząłem 12 jednodniowy post Zbyszka-Dąbrowskiej. Na śniadanie piję szklankę wody. Jest dość niskokaloryczna, nie zawiera wiele szkodliwych składników, jednym słowem super pasuje. Potem będzie sok i pomidor z cebulką. Na obiad planuję jak zwykle podgotowaną dynię z kapustą. Może jakaś marchewka się przytrafi.

Buraki mnie trochę zasmucają. Siedzą w tym słoiku i siedzą, ale zakwasu nie ma. Łobuzom się zaczęło nudzić, to wypływają teraz do góry, a wiadomo - jak coś wystaje ponad powierzchnię, to może zapleśnieć. Ale jak tu ich przycisnąć? To w końcu duży, ale słoik. Talerza tam nie włożę.

Waga ciągle leci w dół. Już 5 kg, od momentu startu. Niestety, wszystko na pokaz. To znaczy schudła mi gęba, a brzuszek to prawie nic. W związku z tym rodzina zaczyna utyskiwać: - Przestań jeść tą trawę. Nie wydaje mi się to dobre - i troska w oczach.

Nic to, w końcu waga nie była i nie jest moim celem. Mam już pierwsze ogólne spostrzeżenia na temat tego postu. I są to spostrzeżenia generalnie bardzo pozytywne.

Jedną z niezauważanych pozytywnych stron tego poszczenia jest jego strona mentalno-psychologiczna. Ludzie mają różne problemy ze sobą, te przeżywane w tak zwanym duchu, wnętrzu, sercu, duszy czy jak to tam zwał. Jednym z poważniejszych i częściej spotykanych jest poczucie utraty kontroli. To znaczy, niezależnie co zrobię i tak nic z tego.

Czujemy, że nie mamy wpływu na politykę. Na nasze postępy zawodowe. Na inne sprawy. Że to wszystko zależy od sił, od układów, od wszystkiego co - poza nami. I niestety, w wielu wypadkach mamy rację. Szczególnie w takim społeczeństwie jak nasze.

Post daje kopa. Daje poczucie, że "możesz coś ze sobą zrobić", że "możesz wpłynąć na siebie samego". To bardzo ważne odczucie. To taki odpór, przeciwko poczuciu bezradności. To wzmacnia na pewno psychicznie.

Drugie spostrzeżenie jest takie, że taki post jest w zasadzie dość łatwy. Nie ma ciągłej walki z głodem. Nie ma ciągłego rozważania - co i ile mogę zjeść. Bo kapusty czy cebuli to mogę w zasadzie ile chcę. A wcale nie chce mi się tak dużo. Jeśli chodzi o owoce, to jeden dziennie wystarczy. To dużo prościej, niż ciągły wysiłek ze zdrowym żywieniem, gdy głód i pokusy trzeba zwalczać i borykać się z nimi na bieżąco.

Trzecie spostrzeżenie jest takie, że jednak moja sprawność psychofizyczna nie jest taka sama, i tym bardziej nie jest wyższa, niż w czasie "normalnego" żywienia. Jestem trochę mniej wydajny. I szczególnie mam tu na myśli kwestie psychiczne. Szybkość myślenia. Tak zwaną inwencję.

Owszem. Jestem wyciszony. Spokojniejszy. Może nawet doświadczam intensywniej różnych rzeczy. Ale tempo produkowania myśli i reagowania jest niższe niż dawniej.

W sumie więc, to bardzo pozytywny czas. Taki całkiem inny niż przedtem. Doświadczenie i fizyczne i duchowe. Dla mnie wciąż, pewna przygoda, tak to traktuję, na przekór surowym wymaganiom, dostojnym zaleceniom, jedynie słusznym poglądom.

Czuję się dobrze. Specjalnych kryzysów nie przechodzę. Takie tam, drobiazgi. Ale facet się nie chwali problemami. To też jest jakiś problem. Odkryłem jednak wagę spożycia owocu przynajmniej raz dziennie. U mnie to jest tak, że niby wszystko dobrze, jak zasuwam samą "trawę". Jednak pojawiały się w ciągu dnia momenty, gdy było mi po prostu trochę słabo. Zjedzony z rana grapefruit, czy jabłko, zmienia postać rzeczy. Mogę cały dzień normalnie funkcjonować.

I to chyba tyle na dziś. Na ten dwunasty jednodniowy mój post Dąbrowskiej. Całkiem niepoważny, bo jednodniowy. A z drugiej strony całkiem poważny, bo to co mamy, to ten dzień. Dzisiejszy właśnie.

Ludzie przyzwyczajeni są do życie kiedyś. Tam w przyszłości. W tym 14, 28 albo nawet 42 dniu postu. W tym wieku gdy... Albo żyją chętnie w tym, co było. Jak on mnie wtedy... Jak byłam tam... Jak... - i nasze myśli szybują w przeszłość, wydobywają z niej to co minęło, czyniąc je dla nas istniejącym i zaczynamy "mieszkać" na stałe tam... w przeszłości...

Tymczasem mamy ten dzień. Ja wiem, pochmurny jest i chłodny. Ale to jest ten dzień, który mamy. I jak to zrozumiemy, to staje się całkiem inny. Unikalny. Szerszy. Trochę odświętny taki nawet. Jak ten mój jedyny dwunasty, kolejny jeden dzień postu.

Kiedyś był taki dzień, że we francuskiej wiosce napotkałem taką oto ulicę i o dziwo, a może na przekór, poprzez zdjęcie i wspomnienie, staje się ona dla mnie, obecna i dzisiaj :)


środa, 2 listopada 2016

Zakochałem się

Zakochałem się. Tak mi przyszło na stare lata. To się zdarza. Facetom. Więc schowajcie sobie swoje pretensje. Zobaczyłem ją pierwszy raz w centrum handlowym. Te łuki i owale ciała, będące w oczach każdego mężczyzny obietnicą czegoś przekraczającego nawet pragnienia, od razu przykuły mój wzrok.



Chodziłem tu, chodziłem tam, ale moje spojrzenia ciągle uciekały do niej. Zdawała się nie zwracać na mnie uwagi. Udawać obojętność. Zajęta sobą. Podszedłem bliżej i przechodząc, lekko dotknąłem jej skóry. Nikt nie zwrócił uwagi. Ona? Chyba też nie. Albo może raczej wyzywająco, dalej udawała, że wcale mnie nie widzi. Że nic nie poczuła albo jej nie zależy.

Tego było dla mnie za wiele. Po prostu podszedłem i zaprosiłem ją do siebie. Nie dałem jej żadnej alternatywy, żadnych szans odwrotu. Po prostu, godzinę później byliśmy u mnie. Objąłem ją dłońmi, jak pięknie jest móc dotykać, takich owali, jakich zakrzywień, takiego ciała.

Właściwie to zamierzałem, wiecie, najpierw zapoznanie się. Pobyć trochę ze sobą. Przynajmniej dwa dni. Rozmowy. Stopniowe zbliżanie się. To wszystko runęło. Nie mogłem się powstrzymać. A ona... cóż, otwarła się przede mną. Nie czekaliśmy nawet na noc. Gdy pochylałem się w stronę jej czarownie wilgotnego wnętrza i zanurzyłem w nim w końcu usta - tak, tak - słodycz była nie do opisania.

I już teraz, po konsumpcji naszego związku, wiem, że zawsze będziemy razem. Że ja będę do niej tęsknił, a ona będzie mnie witać, drobnymi kropelkami wilgoci, cudownym żółtopomarańczowym kolorem, i tą słodyczą, która w jej wnętrzu, nadaje się do smakowania zupełnie na surowo, i wcale nie jest twarda, tylko miękka, przyciągająca, oferująca przyjemność i zaspokojenie.



Dynia piżmowa, bo o niej tu mowa, stała się odkryciem mojego ósmego postu wg. Dąbrowskiej-Zbyszka. A może to wcale nie był ósmy post, tylko dziewiąty, albo siódmy. Sam nie wiem. Gubię się w tych dniach, w tych sukcesach, w tym wysiłku i zapamiętaniu. Dobrze, że spotkałem ją. Żeśmy się zbliżyli do siebie. Żeśmy się tak do końca poznali.

Poza tym, co do samego postu, to nie mam łaknienia. W kościele wystałem całą godzinę bez problemów. Sroki teraz łażą mi po balkonie. Nie lubię srok. Skrzeczą i chyba zabijają słabsze ptaki. Dziwna ta natura, piękna - chcemy podziwiać jej piękno, ale czasem bezwzględna.

No więc samopoczucie się unormowało i nie ma specjalnych sensacji, osłabień, zawrotów głowy itp. Jest umiarkowanie dobrze. Menu bez zmian. Na śniadanie sok. Na obiad warzywa na parze plus ogórki kiszone. Buraczki w słoiku zaczynają ładnie pachnieć. Zamieszałem wczoraj, bo zakwas lubi jak go zamieszać.

Gdy robię zakwas to czasem do niego mówię. Mówię, bo to żywa istota. Chyba wszystkie żywe istoty jakoś nas rozumieją. Nie, wcale nie dokładne znaczenie słów, ale to co się za nimi kryje, to co te słowa niosą albo przesłaniają. Ponoć kwiaty w domu, gdzie kwas i nienawiść - więdną. Z drugiej strony las - potrafi jakoś do człowieka przemówić i przynieść mu trochę dystansu i spokoju. Bo drzewa wiele widziały i często żyją dłużej niż ludzie.

Nie ważyłem się. Może jutro. Waga naprawdę nie ma dla mnie znaczenia. Z tym postem to oczywiście, mimo deklaracji, dla wielu ludzi waga ma znaczenie. Dla mnie nie ma. Nie będę miał też specjalnych oporów z powrotem do poprzedniej wagi. Umówmy się, 86 kg to jeszcze nie tragedia. Choć na maturze ważyłem sporo mniej.

Więc nie. To nie chodzi o wagę. Nie chodzi też w moim wypadku o jakąś dolegliwość, którą za pomocą postu chciałbym wyleczyć, pomóc sobie jakoś. Więc czym dla mnie jest ten post?

Myślę, że dwoma rzeczami. Po pierwsze jest pewną przygodą. Czymś nowym, nieznanym. Lubię rzeczy nowe. Każdy człowiek je lubi. Gdy mamy ciągle to samo, to nas męczy, zgniata, przytłacza. Dlatego wyjeżdżamy, na wczasy, w podróże, na wycieczki. Dlatego poznawanie nowych osób jest dla nas takie korzystne. Odmiana jest nam potrzebna.

Drugi powód to odpoczynek. Każdego dnia dajemy organizmowi odpocząć. Kładziemy się do łóżka i wypoczywamy.Naturalne dla naszego organizmu są pewne rytmy, pewne okresy, kiedy właśnie może odpocząć, zregenerować się. Więc taki jest mój też powód, dać organizmowi odpoczynek. Czas na to, żeby odetchnął od lawiny smaków, od potoku kalorii, od różnorodności pożywienia, która jest jedną z przyjemności w jakich doznawanie wyposażyła nas natura.

Przygoda i odpoczynek pozwalający organizmowi na regenerację, to zatem główne motywy mojego poszczenia. Kupiłem też imbir. Taki w korzeniu. Dawniej jeśli korzystałem, to z takiego z torebki, bo łatwiej, bo szybciej. Fajny ten imbir. Wygląda na twardy i mocny, a w środku jest taki bardziej delikatny. Herbata z nim - rewelacja. Ten w proszku może się schować.

Wczoraj i dziś takie niezwykłe dni. Trochę przywodzą na myśl właśnie rytmy, przemijanie. I w sumie niezwykłość tego, że tu jesteśmy. Bo, co by nie powiedzieć, to w przypadku każdego z nas, to po prostu... cud



-----------------------------------------------------------------------------

Dziś jako bonus, coś mojego do poczytania, za kasę i ewentualnie za darmo :)

wtorek, 1 listopada 2016

Zakończyłem post

Tak. Pewnie niektórzy się zastanawiali. Bo zniknęło dzienne sprawozdanie. Pomyśleli - No tak, należało się tego spodziewać. Wiedzieliśmy. Więc dobra, mieliście rację. Wszyscy utyskiwacze, wszyscy przygadywacze, wszyscy przyganiacze. Skończyłem. Mój post.

Po raz siódmy wczoraj. I to był sukces. Siódmy sukces. Trawa wam w oko. Wszystkim marudom. Wszystkim poważnym. Chcącym by ich powaga zabiła każdy żart, każdy uśmiech, który nie jest ich uśmiechem, przepisanym, zadekretowanym, jedynie słusznym.



Ale są i inni. Jaśniejsi, normalniejsi. Wiem, nie często. Ale są i są solą ziemi, całkiem serio. No ale do rzeczy.

Nie pisałem przez chwilę, z takiego też powodu, że mój organizm zapomniał na parę dni o dość jego istotnej funkcji. Niezręcznie mi było o tym pisać, bo wiadomo. Kobieta jak ma problemy, to leci opowiadać i dzielić się nimi. Facet? Facet podnosi wyżej kołnierz, nasuwa niżej kapelusz, albo czapkę, i stara się zniknąć z pola widzenia.

Na szczęście, po stanowczo za długim namyśle, ta maszyna, którą nazywam swoim organizmem, doszła do wniosku, że już mnie nie będzie stresować i pora zacząć normalnie funkcjonować. Powinienem chyba poklepać ją/go za to po ramieniu, albo powiedzieć do niego jakieś dobre słowo. Ale jak? Bo niby ciało to ja? To ja czy nie ja? Sam nie wiem. W jakimś sensie ja, w jakiś - wcale nie. Długi temat.

Dziś trochę lepsza pogoda, ale taki czas zadumy. Moje menu bez zmian. Rano surowizna, marchewka, czasem owoc, pomidor z cebulką. Na obiad ciągle gotowane albo na parze. Kolacja jest albo i jej niema.

Waga? Stety lub niestety ciągle w dół. Po siedmiu kolejnych postach Dąbrowskiej, takich jednodniowych znaczy, mam 3,5 kg mniej. To mnie trochę przeraża. Na szczęście mam przed sobą tylko jeden dzień postu, więc jakoś dam radę.

Samopoczucie? Wydaje mi się, że następuje pewna stabilizacja. Nie ma tego lęku i stresu towarzyszącego pierwszym trzem dniom. Nie ma tej obawy, że zasłabnę i się gdzieś przewrócę. Owszem, w kościele w niedziele sobie usiadłem, choć zamierzałem stać cały czas. Ale to co? Nic. Usiadłem i okej.

Więc stres związany z poszczeniem - zdecydowanie niżej, prawie go nie ma. Moje myślenie i emocje trochę się zmieniły. Rzekłbym - legły uproszczeniu. Dawniej byłem "wielozadaniowy", myślałem kompulsywnie o wielu rzeczach na raz. Ciągle o nowych. Ostatnio - nie uwierzycie - jadłem obiad i śniadanie, i już. Serio. Ja nigdy tego nie robiłem. Nie jadłem! Ja czytałem, oglądałem, słuchałem, w międzyczasie, całkiem jakoś tak obok, spożywałem coś. Ale cała moja uwaga była zawsze zajęta czymś innym, a nie jedzeniem. Więc zrobiłem się taki trochę bardziej jednotematyczny. Mniej myśli.

Czy mniej to gorzej? Chyba niekoniecznie. Choć świat uczy nas, ze więcej to lepiej. To chyba taka jest konkluzja filozoficzna. Czy więcej to lepiej? Czy to możliwe, że mniej to lepiej? I jak to możliwe? No bo to "więcej", zazwyczaj oznacza - więcej wrzucić w siebie. Więcej "mieć". Więcej "doznać". Więcej "posiadać". Nawet więcej "przeżyć", tego rzecz jasna co się wie, że chce się przeżyć.

I tu przychodzi post i taka refleksja. Że więcej może więcej znaczyć gorzej. Serio.

Kupiłem sobie słoik. Taki mały na razie, 2 litry. Nakupiłem buraków i postanowiłem robić zakwas. Zakwasu z buraków nie umiem, ale dawniej wiele razy robiłem własny chleb z mąki razowej. Bez drożdży, bez dodatków. Tylko mąka, woda i sól. Więc generalnie z robieniem zakwasu jestem za pan brat. A chleb wychodził pyyycha! Ale przestałem, bo go tyle jadłem, że zacząłem tyć.

Stoją sobie teraz te buraczki pocięte w plasterki w słoiku i czekają. Sól wsypałem na końcu. Wiem, że to źle. No i pokroiłem może za cienko. Ale myślałem - większa powierzchnia, lepiej będzie szło.

Zakwas to jeden z cudów natury. Małe stworzonka, istnieją wokół nas. Gdy dostają cukru, zaczynają go przetwarzać. I w ten sposób pojawia się zakwas. Czyli coś o odczynie kwaśnym. Jest to pewien cud, bo taki produkt jest zasadniczo odporny na psucie się. Po prostu. Nie psuje się i szlaban. W większości przypadków.

Nie dodałem chleba, ani zaczynu z ogórków. Zobaczymy. Zakwas z mąki potrzebuje średnio sześciu dni, żeby w pełni się rozwinąć. Śmieszne jest, że te bakterie, które zakwas wytwarzają, można wytrenować. Czyli jeśli z poprzedniego zakwasu weźmiemy trochę i dodamy do nowego, to następny będzie trochę szybciej i trochę mocniejszy. I tak dalej. Słyszałem, że taką ciągłość, piekący chleb potrafią utrzymać przez lata!

Więc dziś rozpoczynam nowy, ósmy post wg Zbyszka-Dąbrowskiej. Dziś jest też pierwszy listopada. Zupełnie wyjątkowy dzień. Dzień, w którym zyskujemy perspektywę, patrząc na to wszystko dookoła nas. "Dzieckiem będąc" napisałem nawet wiersz na 1 XI, ale nie będę go tu przytaczał, bo to jest o diecie i poście.

I to chyba tyle. Na balkonie i w garażu mam zakupione wczoraj warzywa. Zakwas się robi. Ciekawe czy też będę zaczynał jakiś post, gdy on już będzie gotowy? Pora się ogolić, zebrać i... wiadomo. Spojrzeć w oczy czemuś szerszemu, niż tylko nasze życie...

-----------------------------------------------------------------------------------------
Jako bonus link do mapy trasy pielgrzymki jaką przeszedłem w 2015 roku. Szedłem jeden dzień. Każdego dnia. Przez 121 dni. Choć... to nieprawda, że nie miałem celu. Tak samo jak nie całkiem prawdą jest, że poszcząc jeden dzień, też go nie mam. Tylko tak trochę żartujemy :) I myślę, że każdy kto ma oczy, to widzi, a kto wie, może nawet się uśmiechnie :) A niżej, to Hiszpania i wczesny ranek w górach.

sobota, 29 października 2016

Sukces po raz 5

Kochani moi Postownicy i Postokrotki. Kurcze. Nie wiem czy zauważyliście jakie mi się udało określenie. Postokrotki! Czy nie jest piękne? Czy nie jest wesołe? Czy nie jest sympatyczne?



Być pościarką, postowniczką czy nawet postmistrzynią to w sumie mało radosne. Może zaszczytne i owszem, ale szczęścia w tym za dużo to nie ma. Postokrotka z drugiej strony jest jak ten sympatyczny kwiat na łące. Wokół zieleń, w górze słońce, a ja kocham się w biedronce. Znaczy w postokrotce powinno być, ale się nie rymuje.

Dobra, do rzeczy. Podziękowania za "Postokrotki" możecie przesyłać albo i nie. Wczoraj po raz piąty ukończyłem jednodniowy post Dąbrowskiej w wersji Zbyszka. Nie mam przed sobą otchłani zionącej niewiadomą, ciążącej przyszłym obowiązkiem. Nie mam zadania, któremu muszę sprostać, bo jak nie, to się złamałem i przegrałem, zawiodłem, nie wytrzymałem i tak dalej.

Mam po prostu dzisiaj. Tylko tyle. Jeden dzień. Na dworze (w Rzeszowie mówi się "na polu") jest teraz szaro. W oddali jakieś światła, mrugają, jakby się uśmiechały, jakby chciały, żeby ktoś na nie zwrócił uwagę. A przecież wcale nie chcą. To ludzie chcą. Chcą, żeby ktoś na nich zwrócił uwagę. Żeby docenił. Żeby zauważył. Żeby się uśmiechnął.

I mają rację, że tak chcą. Bo to chcenie jest przejawem pamięci. Pamięci o tym, jak jest dobrze, jak może być, do czego jesteśmy stworzeni. Ale to szerszy temat, więc o tym, gdzie indziej.

Mój piąty post wspominam z pewnym rozrzewnieniem. Pogoda była dobra. Na facebooku ktoś się do mnie przyurał. Post? Właściwie trudno mi coś o nim powiedzieć. To znaczy jest. Jest jedno odkrycie. Rzecz, o której wszyscy poszczący wiedzą, a która dla mnie jest swoistym "objawieniem".

Chodzi o brak apetytu. Tego ciągłego pociągu do jedzenia. Właściwie pierwszy raz w życiu nie chce mi się jeść. Po prostu. Wszystko jest ok. Nic mnie nie boli. Czuję się raczej dobrze. I... w ogóle nie ciągnie mnie do jedzenia. Prawdę mówiąc, mógłbym już zrezygnować z diety Dąbrowskiej i przestać jeść w ogóle. Czasem bym się napił i tyle.

To niesamowite, jak za pomocą dość prostych czynności, można odwrócić czy unieważnić coś tak, zdawałoby się, podstawowego, jak pociąg do jedzenia. Znaczy, może wszystkie nasze "pociągi", pragnienia, pożądania, są w jakimś zakresie, pochodną jakichś nieznanych nam procesów. I można je wyłączyć i generalnie nic szokującego się nie dzieje.

Te pragnienia, te "pociągnięcia" wydają się więc być pewnymi mechanizmami, w nas zapisanymi. Jakby taki wielki i mądry starzec pochylił się nad nami, małymi ludzikami i z tkliwości i swej mądrości wpisał w nas, pociąg do jedzenia, bo byśmy pomarli. Pociąg do... no wiecie, bo gatunek by nasz przepadł. Tak to chyba jest. Że te nasze skłonności, wszystkie są jakimś elementem natury, nam koniecznym i dobrym dla nas. Tyle, że człowiek to cwana bestia i te skłonności wykorzystuje ponad miarę. I tu pojawia się post. Jako taka próba przywrócenia równowagi.

Waga. Waga spadła mi o 2 kilogramy. Po pięciu jednodniowych postach. To dużo. Myślę, może woda zniknęła, bo chyba nie tłuszcz. W każdym razie efekt jest. Mierzalny znaczy. Łaknienia raczej brak. Jem dwa razy dziennie. Rano surowizna. Na obiad coś tam na parze albo gotowane. Głównie biała kapusta, dynia, marchewka. Staram się raz na dzień kiszonego ogórka. Tu akurat bardzo starać się nie muszę, bo ogórek smaczny i sympatyczny jakiś.

Naczytałem się o zakwasie buraczanym. Dziś nie będę go robił, bo wiadomo - Niedziela. Niedziela to znaczy "nie działaj". Tak to u nas Polaków. Możeśmy leniwi trochę? No bo nasi bracia ze wschodu to mają "Woskresienje" czyli Zmartwychwstanie, że niby tacy religijni. Na zachodzie z kolei mają Sunday, czyli słoneczny dzień. Różne ludy, różne podejścia.

No ale ja w niedzielę robił tego zakwasu nie będę. Nie żeby grzech, czy coś, tylko tak po prostu. Niedziela i już. Trochę się zastanawiam, czy jak spróbuję go wyprodukować, to koniecznie muszę jakiegoś innego zakwasu tam dodawać.

Czytałem, że ludzie dodają kromkę chleba. Tego nie kupuję, bo taki chleb sam piekłem i wiem, że bakterie wytwarzające zakwas dają w kalendarz w czasie pieczenia, więc ich w tym chlebie wcale nie ma. Mogę dodać ogórka kiszonego albo trochę tego soku ze słoika. A może zakwas sam się też zrobi? W końcu, starczy pomieszać mąkę z wodą i powstaje. Bo tworzą go obecne w powietrzu bakterie. No nie ważne. Coś tam wykombinuję. Na początek chyba spróbuję na sucho, bez dodatków.

Z brzuszkiem jakoś tak... niby dobrze, bo nie boli i się nie przelewa. Ale jakbym tam coś jednak miał. Jakbym był "po jedzeniu". Zobaczymy. Może więcej wody trzeba w siebie wlać.

I to by, chyba, było na tyle. Teraz trochę jaśniej za oknem, więc światła pogasły, daleko przesuwają się tylko reflektory samochodów. Chyba będzie padać. Listopad znaczy. Tak mi do głowy przychodzi na koniec, że post może mieć warstwę duchową. To znaczy, że sam nie wiem. No ale jak możemy oddziaływać na swoje ciało za pomocą doboru odżywiania, to może możemy oddziaływać na nasze emocje, myślenie, samopoczucie poprzez dobór tego jak i o czym myślimy.

Doktor Dąbrowska, o ile się nie mylę, to tak trochę na kanwie chrześcijańskiej. I w sumie dobrze. Bo to tradycja nam najbliższa i, ale to moim zdaniem, najbliższa prawdzie czyli temu jak jest. Więc może post, to mogłaby też być trochę taka nasza wycieczka w stronę Pana Boga. Dla jednych będzie to podróż zaplanowana i określona z góry, odpowiednimi przepisami, których nie daj Boże przekroczyć. Dla innych będzie bardziej spontaniczna, osobista, taka trochę buntownicza, ale nie wobec Celu, tylko wobec... sztywnego doktrynerstwa.

Chyba pani Dąbrowska też jest jakimś takim buntownikiem. Kimś, kto zaczyna iść pod prąd. Wcale nie zgodnie z obowiązującymi w jej gronie zwyczajami, nakazami, zasadami. No bo lekarze, z tego co wiem, to tak różnie reagują na wieść o poszczeniu. Jak jesteś lekarzem, to musi być chory. Jak ludzie zdrowi to lekarz jest nikim. Lekarz to ktoś, kto zapisuje pigułki albo inne ostre terapie. Pomysł by najpierw zająć się zdrowiem albo pomysł by doprowadzić do poprawy zdrowia bez stosowania tabletek, jest dla lekarza obcy zupełnie.

Szczerze mówiąc, to dziwi mnie. Dziwi mnie to, że Państwo, jakiś urząd, co niby odpowiada za zdrowie obywateli, nie pochyli się nad tym wszystkim. Nie zrobi odpowiednich badań. Nie opublikuje wyników. A jeśli wnioski byłyby pozytywne, nie rozpropaguje ich szeroko. Nie rozumiem tego. Jest jakby zmowa milczenia, raczej takiego wrogiego milczenia, przeciw której maszeruje doktor Dąbrowska, wbrew której ludzie sami ze sobie organizują się w grupy wsparcia, bo oficjalne czynniki mają ich daleko w ...

A może ta dieta jest szkodliwa? W większym albo mniejszym zakresie? Ale znów. Jawne publiczne szerokie bania jej wpływu na zdrowie i publikacja wyników. Ale gdzie tam. Lobby lekarskie i jakieś inne na nic takiego nie pozwoli. Bo łatwiej obmawiać. Bo łatwiej występować z pozycji "to oczywiste, że to nie pomaga, tylko szkodzi".

Dość już. Człowiek musi chodzić swoimi drogami, jeśli nie chce zejść na psy :) Oczywiście, dobrze, gdy ktoś takie drogi przetrze i pokaże kierunek. A może nawet i powie dobre słowo...


--------------------------------------------------------------------

Na koniec jak zwykle bonus w postaci linka {link} :) Pod linkiem (na dole strony) jest reportaż radiowy, moja relacja na temat pielgrzymki do Santiago. Nie piszę tego, żeby zachęcić tylko przestrzec. Bo wiele osób tego nie lubi. Dla tych co lubią, to może być jakieś ubarwienie niedzieli. Trzymta się!

piątek, 28 października 2016

Czwarty raz

Czwarty mój post wg Dąbrowskiej zakończyłem. I wiecie co? I nic. Kompletnie nic. Niby miałem... jakieś tam wrażenia, ale generalnie wszystko jakoś się rozpuszcza. Już nie ma tego napięcia, tej ciekawości, tego zmagania się, tej walki. Po prostu, wstaje człowiek, jeść się nie chce. Potem szarość, nuda, nowa normalność, którą przestaje się zauważać.

Teraz dopiero zrozumiałem przeczytaną ongiś informację, że dla pewnych plemion w Papui Nowej Gwinei nie istnieją liczebniki większe od 3. Po prostu, jest jeden, dwa, trzy, wiele.

W stosunku do pierwszych trzech możemy się jakoś naturalnie ustosunkować. Mogę poopowiadać o pierwszym dniu, mogę wypunktować co było w drugim, wiem czym charakteryzował się i jakie znaczenie miał trzeci. Potem...? Potem jest wiele. Przestają być odrębne. Znaczące oddzielnie. Stają się już częścią dywanu, który się rozwija przed człowiekiem.

No dobra, konkrety. Rano, jak już wspomniałem, zbudziłem się bez poczucia łaknienia. Po prostu nie chciało mi się jeść. W ogóle. Co rusz przychodziła mi myśl, że to świetnie, że to pięknie, że oto wreszcie wyzwoliłem się z tej konieczności upartej, ciągłego odżywiania się. Zjadłem raczej z musu pomidora, pół papryki, cebulę i trochę kapusty pekińskiej. Zjadłem bo tak wypadało. I nic... się nie stało.

W dzień, korzystając z możliwości postanowiłem pójść na szybki spacer. 12 kilometrów. Myślę - zobaczę jak będzie. Wyszedłem i znów... wszystko super. Nawet jakiś lżejszy się czuję. Zasuwam nogami szybciej i szybciej. W zasadzie jakbym unosił się nad powierzchnią ścieżki rowerowej. Rzeka obok skrzy się słońcem. Wiatr kołysze zarośla. A ja szybciej i szybciej. Jakoś tak cudownie poczułem się. Niezniszczalny, wspaniały, przepiękny.

Po czwartym kilometrze alarm. Stalowa obręcz na głowie znów zaczęła się zaciskać, prawie jak drugiego dnia. Stanąłem w miejscu. Głupia sprawa. Daleko już zaszedłem. Co będzie? Wrócę? Po minucie przestało. No... może po dwóch. Ruszam do przodu. To samo. Ból głowy. Jasna cholera - myślę - pójdę dalej to będę miał kłopot z powrotem.

Zawróciłem i zmniejszyłem tempo. Już nie byłem wspaniałym, niezwykłym, lekkim mężczyzną, mknącym nad ścieżką, unoszącym się we wczesnym jesiennym powietrzu. Stałem się raczej nostalgicznym spacerowiczem. Powoli, nieśmiało trochę przesuwającym się w tym świecie. I wiecie co? Przestało. Ból zniknął całkowicie i się już nie pojawił.

Wniosek z tego prosty. Przy tego typu poście, głupio jest mocniej obciążać fizycznie organizm. Może komuś to służy, ale mnie nie. Zwykłe funkcjonowanie jest ok. Można spokojnie wszystko robić. Ale coś na półsportowo i zaczynają się kłopoty.

Myślę, że to kwestia produkcji, dystrybucji i konsumpcji glukozy. Największym jest konsumentem jest nasz mózg. Jak damy sobie ostrzejszy półsportowy wysiłek, to mięśnie zjedzą glukozę z krwi,  bo skądś energię muszą czerpać. Organizm nie ma gotowych zapasów ani pożywienia, więc zanim odzyska glukozę z nagromadzonego tłuszczu czy własnego białka, to trwa. Wtedy mózg ma ostry chwilowy post i ... boli.

Na obiad było suto. Gotowany na parze por plus kawałek małej dyni. Pomidor i znów cebula. I na deser ogórek kiszony. I to tyle. Żadnych owoców. Żadnej kolacji. Nie chce się. Nie ma sensu.

Więc kolejny post jawi mi się jako szarość. Taka smutna trochę. Dziwię się gdy widzę zamieszczane na zdjęciach grupy facebookowej zdjęcia potraw postnych jakie sobie poszczacze i pościarki przygotowują. Mnie by się po prostu nie chciało. Po co zawracać sobie głowę?

To tworzenie przepysznie wyglądających potraw złożonych z mało smacznych warzyw, bo jest się na poście i nic innego nie można, przywołuje mi na myśl jeden z najpiękniejszych filmów jakie oglądałem "Perfect sense". Tam też ludzie, tracąc stopniowo możliwość korzystania ze zmysłów, starali się w jakiś inny sposób sobie to rekompensować. Obejrzyjcie. Warto.





I to tyle chyba na dzisiaj. Nie ma o czym pisać. Szara ta moja droga przez post się zrobiła. I nieciekawa. Chyba pora już z niej wyjść. Ale... jeszcze nie dzisiaj. Jeszcze chwilę. Acha... zbudziły mnie ruchy jakieś w moim brzuszku. Ale bez żadnych stowarzyszonych niespodzianek czy bólu. Też nic ciekawego. A życie... powinno być ciekawe! A może nie powinno?


---------------------------------------------------------------------------------------------------------------
I na koniec jak zwykle bonus w postaci linka do mojej książki.

czwartek, 27 października 2016

I znowu sukces czyli o zaletach postu Dąbrowskiej (i nie tylko)

Kochani moi pościarze i pościarki, jedna pościarka zaproponowała określenie postmistrzowie i postmistrzynie, ale to do tych, co ukończyli, więc w ten sposób pominąłbym tych wszystkich, co jeszcze nie. Więc niech już zostaną pościarze i pościarki.

Ukończyłem po raz trzeci post Dąbrowskiej. Jestem niesamowity. Wprost nie mogę uwierzyć w skalę swoich dokonań. Jak ja to właściwie robię? Generalnie bez wysiłku, jeśli pominąć powstrzymanie głowy od odwracania się jej na widok warzywek. Ta głowa, ciekawa sprawa, działa jakby sama. Wcale jej nie każę, nie rozkazuję, a jak przede mną warzywka, to ona się odwraca. Najczęściej w prawo i potem do tyłu. Wysyła też takie sygnały do nóg, żeby szybko i byle dalej.

Nic z tego. Nie ze mną takie numery głowo. Zresztą doszedłem do wniosku, że głowa i myślenie są ogólnie przeceniane. Doprowadziły mnie do tego obserwacje z drugiego mojego postu, kiedy to właśnie głowa mnie bolała i czułem, po prostu czułem, że komórki mózgowe umierają.

Wiadomo powszechnie, że w sytuacji zagrożenia, organizm zjada i pozbywa się tego co szkodliwe. Gdy przypomniałem sobie o czym najczęściej myślę, wtedy stało się dla mnie jasne - organizm ma dość szkodliwych myśli i zajął się likwidacją ich źródła, czyli tego co pod czaszką. Mądre stworzenie ten mój organizm.

Trzeci mój post minął bez większych sensacji. Pogryzłem trochę ziela angielskiego za pewną poradą. Że niby na brzuch. No nie wiem. Smak rzeczywiście, dość odkrywczy. Jakieś pomieszanie imbiru, pieprzu, może nuta cynamonu. Ale generalnie to nie dla mnie.

Zupełnym przebojem były natomiast ogórki kiszone. Zjadłem dwa. Małe były. Zaaplikowałem sobie do otworu gębowego. I... wow! Rewelacja. Serio. Ogórek kiszony, nie wiem czy dozwolony, spowodował. że jakiś pokój zapanował w moim wnętrzu.

Poprzednio, wskutek surowizny i warzywek, różne rzeczy tam się działy. Jakieś ruchy, bulgotania. Wyobraźnia zaczęła mi podsuwać warianty, że tam jakiś hipertasiemiec się przemieszcza. Albo jakiś obcy ósmy pasażer Nostromo, jeszcze chwila i wyskoczy, rozedrze swoją paszczę i wrzaśnie na mnie - jeść łajdaku!

Ale nic. Ogórek spacyfikował objawy buntu i niepokoju w środku. Kocham go za to. Od tej pory, kiszone ogórki są moimi bohaterami. Dzielni żołnierze zdrowia, koszarujący w słoiku w swoich zielonych mundurkach, zawsze gotowi do pomocy i zaprowadzenia ładu i porządku w środku człowieka.

Golnąłem sobie też cytrynkę. Bo przeczytałem w komentarzach na grupie facebookowej, że ludzie piją. Sok z cytryny. Lubię po prostu nowe wrażenia. Pociąga mnie to, co nieznane, dlatego m. in. polazłem w moją drogę. Więc myślę - spróbuję. Wycisnąłem i siup... do buzi. I wiecie co? Rewelacja!

Nie jest to może wino z regionu Rioja, ani whishy z wyspy Islay, ale to mocna pozycja. Na początku wiadomo, kwaśne. Ale tak mocno kwaśne, że aż przyjemnie. Właściwie "po" to odczułem jakby odrobinę słodyczy. I jakby tak trochę słońca w tym wszystkim było i to słońce wpadło mi do środka. Fajne!

Poza tym bez rewelacji, gdyby nie brać pod uwagę pewnej kolorystyki, o której nie da się pisać z oczywistych względów. No ale jak codziennie rano sok z buraka, to co się dziwić.

Tak mnie dopada trochę filozofia i nostalgia na jesień. I myślę sobie, że to poszczenie to jest kurcze coś niesamowicie dobrego. To jest pewna zmiana sposobu bycia. Idea, że odmawiając sobie czegoś, czego pożądamy, co lubimy, co chcemy, możemy jakoś coś dobrego zrobić czy osiągnąć.

Świat jest całkiem inny. Bierz, kupuj, doświadczaj, konsumuj - krzyczą do nas polecenia obleśnego multikoroporacyjnego potwora. Piękna pani gryzie ząbkami batonika na ekranie telewizora. Słychać trzask wafelka, w jej oczach... ach.. nie da się opowiedzieć i nie wypada pomyśleć. Potem? Dentysta. Protetyk. Zwężanie żołądka i cała masa innych wesołych konsekwencji.

Więc gratuluję wszystkim, co poszczą. W dowolny sposób. Oczywiście i w poście można się pogubić. Ale o tym już kiedy indziej, bo za długo się napisałem, aż mnie palce bolą, a czytelnicy ziewają i zaczynają robić na drutach. Znaczy czytelniczki, na tych drutach.

Dziś rozpoczynam czwarty post Dąbrowskiej. Szczerze mówiąc to już nudzą mi się te moje sukcesy. Co dzień to nowy sukces. Nowy ukończony post. Gdzieś, kiedyś zamknę je wszystkie do szuflady i pójdę. Gdzie? Sam nie wiem. Może na koniec świata...


-----------------------------------------------
A tu, mój blog, pielgrzymkowy.

2 Post Dąbrowskiej ukończony!

Sie ma postownicy i postowniczki, pościarze i pościarki, czy jak tam was zwał, wy którzy za światłym przewodnictwem w świat jojo wyruszacie! Matko ale się rozgadałem. Dobra, krótko. Ukończyłem już mój drugi post wg. Zbyszka/Dąbrowskiej.Więc znów SUKCES. Troche jestem zaskoczony tymi moimi sukcesami. Ale jakoś tak... farta człowiek ma.

Spadło. 1 kg. Licho wie jak i gdzie, ale waga pokazuje mniej o 1 kg. Może to zasługa spacerku jaki sobie wczoraj urządziłem, 12 km. Drobiazg. Po południu niestety zaczęła mnie makówa napie... ups, chodzi o to, że poczułem istotny dyskomfort w sferze ciała trochę ponad szyją.

Matko. Przecież mnie nigdy nie bolała głowa! To nie ten adres! Ale kurcze, najpierw jakby z obu stron rzędy metalowych młoteczków. Łup, łup, kurde... Wkurzyłem się. Siedzę, kręcę się, ciężko wytrzymać, skupić uwagę. Potem jeszcze fajniej, jakby jakaś stalowa obręcz zaczęła mi się zaciskać na łepetynce. - W deche - myślę sobie - trzeba pociągnąć jakiś browarek, bo inaczej to się źle skończy.

No dobra, nie pociągnąłem. Padłem. Skuliłem się. Gdzieś szósta była. Głupio trochę. No ale o ósmej już byłem znów na chodzie. Radośnie dociągnąłem do jedenastej i padłem tym razem na dobre.

Żarcie? Dałem sobie w czasie tego postu tak ze 600 kalorii. Serio. Nie zalewam. Jedno maleńkie jabłko, takie jabłko mini mini. Poza tym kapusta. No... było trochę dyni, ale gdzieś z 10 deka. To może więcej niż 600? A o może mniej? No nie wiem. Gdzieś tyle.

Czuję się zupełnie wyzwolony. Najbardziej z dobrego samopoczucia. Mam mnóstwo energi, ale głównie w planach, jak wreszcie zobaczę na talerzu tę pachnącą tłustą golonkę. Póki co... staram się gdzieś nie zawieruszyć i udaję, że wszystko okej.

Próbowałem jeść pestki dyni. Na surowo. Tak przeczytałem w internecie. Tylko nie wiedziałem, czy mam je przegryzać i tam to ze środka wyjadać, czy kurcze w całości, bo tak najbardziej jest ekologicznie. Dałem na całość. jakieś drewniane były takie. Zeżarłem trzy. Potem jeszcze jedną. I mało mi to wszystko w gardle nie stanęło. Takie życie. Reszta pestek leży z wczoraj. Chyba nie dam rady z łupinami. Różne rzeczy człowiek sobie robi, czy to z rozpaczy czy z głupoty, ale są pewne granice. Wiecie o czym mówie...

Poza tym na widok kapusty mnie wykręca. Niby takie niewinne warzywo a ty patrz... jakie reakcje. W sumie dopadają mnie jakieś autodestrukcyjne nastroje i myśli, więc na ich konto postanowiłem zrobić sobie trzeci post Dąbrowskiej-Zbyszka. Start dzisiaj, meta jutro.

Jakoś w ogóle nie odczuwam żadnego wsparcia. Cie choroba. Weź człowieku licz na innych. Ech... ta matematyka. Nic to. Aha. Żoło mnie jakoś tak... sam nie wiem. Jakbym tam miał snopek słomy i mnie uwierał. Bosko normalnie. Chyba zachwalę tę dietę komuś, jak mi podpadnie znaczy.

Ciekawi mnie jak u tych, co poszli na całość jest z wagą pół roku po zakończeniu. Wraca czy nie i w jakim stopniu. Poza tym, tu uwaga do Pań, nie dajcie się ogłupić. Szczupłe i wyschnięte kobiety podobają się samym sobie. Facet dodatkowe 5-10 kilo przywita z uśmiechem, ale jak to będzie na minus, to nie liczcie na wiele :)

Dobra kończę i życzę wszystkim udanego odchudzania, oczyszczania, naprawiania i odnowy. Wszelkiej możliwej. Przed nami życie, potem śmierć, a potem... któż to wie?!

----------------------------------------------------------
A tu blog pielgrzymkowy: link

wtorek, 25 października 2016

Zakończyłem post SUKCESEM!

Najdrożsi moi czytelnicy, których tak bardzo lubię i kocham i w ogóle. W zasadzie to chyba czytelniczki bo wiadomo, faceci nie poszczą, a jak poszczą to nie gadają. Matko... czy ja jestem facetem? Może przynajmniej w takim zakresie, że poszczę i dietetuję po swojemu. Czyli - post jednodniowy!

Post jednodniowy, czyli dieta Dąbrowskiej w wersji Zbyszka ma ogromną przewagę nad oryginalnym postem doktor Dąbrowskiej. Otóż... sukces jest GWARANTOWANY! Nie da się ponieść porażki. Wyrządzić sobie krzywdy. Upaść, zjadając batonik Bounty albo odrobinę, choć połowę smacznej krówki. Ja ostatnio zagustowałem w czekoladkach nadziewanych masą pistancjową. Normalnie niebo w gębie.

Z tymi wszystkimi dietami i postami to zachodzi takie pytanie, które zadał lekarz pacjentowi w czasie wizyty:
- Papierosy pan pali?
- Nie.
- Alkohol?
- Nie.
- Obżera się pan?
- No nie!
- Kobiety?
Pacjent kręci głową.
- To po co pan żyje?! - pyta ze zdumieniem lekarz

Wbrew pozorom, to nie jest tylko kawał. Ten dialog niesie ze sobą głęboką bardzo prawdę. Żyje się PO COŚ! Życie dla życia to też jest jakiś ideał, ale zaje się, że nie do końca męski i nie do końca mądry.

No ale miało być o poście i diecie a schodzimy na śmichy chichy. Więc tak, omawiając mój wczorajszy post wg Dąbrowskiej, osiągnąłem SUKCES! Czuję teraz smak zwycięstwa nad sobą, w swoich ustach. Miło tak, stanąć na szczycie i spojrzeć na swoje dokonanie...

Waga? Jak było 85 tak jest 85. Znaczy na wadze, bo jak pisałem przekręca 4 kilo w jakąś stronę. No ale - bez zmian.

Kryzysy ozdrowieńcze? Przeszedłem dwa. Z samego rana jak wypiłem w miejsce śniadania soku, zaraz zrobiło mi się zimno. To częsty objaw kryzysów ozdrowieńczych jak przeczytałem na grupie. Starając się go jakoś pokonać założyłem polar i... od razu różnica! Kto by pomyślał?! Drugi raz zrobiło mi się zimno po obiedzie. Tym razem zdecydowałem się zamknąć otwarty na oścież (nie przeze mnie) balkon. Uff... minęło.

Co jadłem? Na śniadanie dwie szklanki soku. Składniki? Burak, dwie pietruszki, marchewka i jabłko. Burak jakiś przerośnięty był, to szklanki wyszły dwie. Na obiad bigos z wody, białej kapusty, cebuli i dyni. Niezbyt kaloryczny ale posoliłem. Najlepsza była dynia. Smakowała całkiem jak kartofle. Wieczorem skubnąłem gotowanego na parze brokuła ale serio, to były dwie łyżeczki, a ja mam 185 cm wzrostu.

Generalnie chciało mi się jeść do obiadu. Nie wiem co z tą solą. Wolno, nie wolno? Będę solił, chociaż trochę. No i to chyba tyle. Ciężko nie było. Wydawało mi się, że mnie boli głowa, bo też się o tym naczytałem. Ale jak zapomniałem, że powinna mnie boleć, to jakoś nie chciała no. Przerąbane.

Konsumując osiągnięty SUKCES, pomyślałem, że mogę dodać do niego jeszcze jeden. Więc podjąłem decyzję o KOLEJNYM poście wg. Zbyszka-Dąbrowskiej. Startuję dzisiaj. Czas - 24h. Menu - jak poprzednio, bo mi zostało i co? Wyrzucę? Dopingujcie mnie, żebym dał radę a potem wspólnie będziemy się mogli cieszyć z sukcesu. Cała naprzód!

Aha, myślę sobie, że taki post, 42 dni, to musi być wydarzenie bardziej duchowe aniżeli czysto zdrowotne. Dopiero wtedy to miałoby jakiś sens. No ale to temat na oddzielne rozważania :)

No to... do jutra!


---------------------------------------------------------------------------------------------------------
A tu na zupełnie inne tematy

Dieta Zbyszka (Dąbrowskiej) Start

Dziś jest wtorek 25 pażdziernika 2016 roku. I zaczynam dietę Dąbrowskiej. Warzywno-owocową. Znaczy, jeszcze nie wiem, bo w ogóle nie wiele wiem i kto by się tam przejmował, jaka właściwie ma być ta dieta.

Najważniejszy jest cel. Bo cel określa wszystko. Ustawiam sobie cel na jeden dzień. Co? Zakrzykniecie. To żart! To niepoważne! Fige mnie tam obchodzą takie zarzuty, utyskiwania, oskarżenia. Nie znacie się. I tyle. Nic nie wiecie, o ludziach. Jeden dzień jest w sam raz.

Jest do pomyślenia. Do ogarnięcia. Dam radę. Te pomysły, żeby zaczynać 42 dniową dietę są zupełnie nieludzkie i niepoważne. Jak widzę te biedne wysuszone i wychudzone postaci, i to jeszcze sobie robią fotografię. To mi po prostu ich żal. A jak słyszę, że im potem włosy wychodzą... Nie, to nawet nie jest wariactwo, to coś gorszego.

W ogóle to grupa wsparcia jest szalenie ciekawa. W czym? W tym, że na 20 000 członków tutaj NIE MA MĘŻCZYZN. - A nieprawda - powie jedna pani z drugą. No bo przecież można znaleźć, gdzieś tam, pojedynczych. Nie wiedzą, że wyjątki potwierdzają regułę. Powtórzmy więc - TU NIE MA MĘŻCZYZN!

Więc mężczyzna od razu zada pytanie: Dlaczego? Kobieta wzruszy natomiast ramionami. Otóż ta różnica wynika z różnicy postaw i charakterów. Bo różnimy się nie tylko zewnętrznie! Kobieta z natury rzeczy jest nastawiona na współpracę, na wspieranie się. Bez kłopotu o takie wsparcie się zwraca i za naturalne uważa jego przyjmowanie.

Z facetami jest zupełnie inaczej. Mężczyźni nastawieni są na rywalizację między sobą i współzawodnictwo. Czy to wynik pierwotnych postaw samców w strukturach społecznych tworzonych przez zwierzęta, to nie wiem. Tak jedna jest.

Co więcej, przyjmowanie tak jasno deklarowanego wsparcia, czy opieranie się na nim, jest po części dla mężczyzny objawem słabości. Mężczyzna musi sam. Zmierzyć się ze swoim losem, z fatum, z przeciwieństwami. Mężczyzna nie płacze bo to wstyd i nie wypada. Mężczyzna nie przejawia otwarcie swoich emocji, zwłaszcza tych depresyjnych. Na sześć samobójstw, pięć to mężczyźni.

Gdy oglądałem wypowiedź pewnej Brytyjki, która prowadziła domy dla samotnych kobiet i mężczyzn, to ze zdziwieniem usłyszałem, że o ile kobiety bardzo szybko nawiązały ze sobą współpracę, podzieliły obowiązki i utworzyły zwarty organizm społeczny, to faceci każdy sobie. Plątali się głównie oddzielnie. Takie życie.

Więc i ja wyruszam sam. Bo tak. Dlatego rozsądnie ustalam horyzont mojego postu. Zresztą rozsądnego ustalania horyzontu już się nauczyłem.

Generalnie postu w pełnej wersji nie uważam za trafiony pomysł. Może to dlatego, że nie poczytałem i niewiele wiem. Posłuchałem jednego wykładu pani Dąbrowskiej i tyle. Myślę sobie jednak, że ten post w jej wydaniu ma wady. Bo choć odcina człowieka od złych rzeczy w jedzeniu, to tworzy niebezpieczną sytuację odcinając go od dobrych. Powstać mogą głębokie niedobory czegoś, czego nam potrzeba i może to mieć negatywne skutki.

Oczywiście w przypadku jakichś ostrych przesłanek, pal licho te niedobory i te negatywne skutki (wypadanie włosów?). Ale tak generalnie, to myślę, że post albo raczej dieta, bo to co mamy tutaj to takie skrzyżowanie, więc dieta powinna dawać organizmowi wszystko czego mu potrzeba do funkcjonowania. Post, chyba najlepszy jest całkowity.

No ale zaczynamy. Dziś rano ważyłem 85. Waga chyba przekręca 4 kilo w jakąś stronę (tak żona mówiła), ale nie pamiętam w którą. Zresztą jeden dzień to nie ma znaczenia. Nie wiem co będę jadł ani co mam jeść. Ogólnie wiem, że warzywa, owoce i nie za dużo. Może pójdę do Biedronki po dynię. Jabłka mam swoje. No... to tyle w tym za długim tekście. Pozdro i do jutra!