piątek, 28 października 2016

Czwarty raz

Czwarty mój post wg Dąbrowskiej zakończyłem. I wiecie co? I nic. Kompletnie nic. Niby miałem... jakieś tam wrażenia, ale generalnie wszystko jakoś się rozpuszcza. Już nie ma tego napięcia, tej ciekawości, tego zmagania się, tej walki. Po prostu, wstaje człowiek, jeść się nie chce. Potem szarość, nuda, nowa normalność, którą przestaje się zauważać.

Teraz dopiero zrozumiałem przeczytaną ongiś informację, że dla pewnych plemion w Papui Nowej Gwinei nie istnieją liczebniki większe od 3. Po prostu, jest jeden, dwa, trzy, wiele.

W stosunku do pierwszych trzech możemy się jakoś naturalnie ustosunkować. Mogę poopowiadać o pierwszym dniu, mogę wypunktować co było w drugim, wiem czym charakteryzował się i jakie znaczenie miał trzeci. Potem...? Potem jest wiele. Przestają być odrębne. Znaczące oddzielnie. Stają się już częścią dywanu, który się rozwija przed człowiekiem.

No dobra, konkrety. Rano, jak już wspomniałem, zbudziłem się bez poczucia łaknienia. Po prostu nie chciało mi się jeść. W ogóle. Co rusz przychodziła mi myśl, że to świetnie, że to pięknie, że oto wreszcie wyzwoliłem się z tej konieczności upartej, ciągłego odżywiania się. Zjadłem raczej z musu pomidora, pół papryki, cebulę i trochę kapusty pekińskiej. Zjadłem bo tak wypadało. I nic... się nie stało.

W dzień, korzystając z możliwości postanowiłem pójść na szybki spacer. 12 kilometrów. Myślę - zobaczę jak będzie. Wyszedłem i znów... wszystko super. Nawet jakiś lżejszy się czuję. Zasuwam nogami szybciej i szybciej. W zasadzie jakbym unosił się nad powierzchnią ścieżki rowerowej. Rzeka obok skrzy się słońcem. Wiatr kołysze zarośla. A ja szybciej i szybciej. Jakoś tak cudownie poczułem się. Niezniszczalny, wspaniały, przepiękny.

Po czwartym kilometrze alarm. Stalowa obręcz na głowie znów zaczęła się zaciskać, prawie jak drugiego dnia. Stanąłem w miejscu. Głupia sprawa. Daleko już zaszedłem. Co będzie? Wrócę? Po minucie przestało. No... może po dwóch. Ruszam do przodu. To samo. Ból głowy. Jasna cholera - myślę - pójdę dalej to będę miał kłopot z powrotem.

Zawróciłem i zmniejszyłem tempo. Już nie byłem wspaniałym, niezwykłym, lekkim mężczyzną, mknącym nad ścieżką, unoszącym się we wczesnym jesiennym powietrzu. Stałem się raczej nostalgicznym spacerowiczem. Powoli, nieśmiało trochę przesuwającym się w tym świecie. I wiecie co? Przestało. Ból zniknął całkowicie i się już nie pojawił.

Wniosek z tego prosty. Przy tego typu poście, głupio jest mocniej obciążać fizycznie organizm. Może komuś to służy, ale mnie nie. Zwykłe funkcjonowanie jest ok. Można spokojnie wszystko robić. Ale coś na półsportowo i zaczynają się kłopoty.

Myślę, że to kwestia produkcji, dystrybucji i konsumpcji glukozy. Największym jest konsumentem jest nasz mózg. Jak damy sobie ostrzejszy półsportowy wysiłek, to mięśnie zjedzą glukozę z krwi,  bo skądś energię muszą czerpać. Organizm nie ma gotowych zapasów ani pożywienia, więc zanim odzyska glukozę z nagromadzonego tłuszczu czy własnego białka, to trwa. Wtedy mózg ma ostry chwilowy post i ... boli.

Na obiad było suto. Gotowany na parze por plus kawałek małej dyni. Pomidor i znów cebula. I na deser ogórek kiszony. I to tyle. Żadnych owoców. Żadnej kolacji. Nie chce się. Nie ma sensu.

Więc kolejny post jawi mi się jako szarość. Taka smutna trochę. Dziwię się gdy widzę zamieszczane na zdjęciach grupy facebookowej zdjęcia potraw postnych jakie sobie poszczacze i pościarki przygotowują. Mnie by się po prostu nie chciało. Po co zawracać sobie głowę?

To tworzenie przepysznie wyglądających potraw złożonych z mało smacznych warzyw, bo jest się na poście i nic innego nie można, przywołuje mi na myśl jeden z najpiękniejszych filmów jakie oglądałem "Perfect sense". Tam też ludzie, tracąc stopniowo możliwość korzystania ze zmysłów, starali się w jakiś inny sposób sobie to rekompensować. Obejrzyjcie. Warto.





I to tyle chyba na dzisiaj. Nie ma o czym pisać. Szara ta moja droga przez post się zrobiła. I nieciekawa. Chyba pora już z niej wyjść. Ale... jeszcze nie dzisiaj. Jeszcze chwilę. Acha... zbudziły mnie ruchy jakieś w moim brzuszku. Ale bez żadnych stowarzyszonych niespodzianek czy bólu. Też nic ciekawego. A życie... powinno być ciekawe! A może nie powinno?


---------------------------------------------------------------------------------------------------------------
I na koniec jak zwykle bonus w postaci linka do mojej książki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz