sobota, 29 października 2016

Sukces po raz 5

Kochani moi Postownicy i Postokrotki. Kurcze. Nie wiem czy zauważyliście jakie mi się udało określenie. Postokrotki! Czy nie jest piękne? Czy nie jest wesołe? Czy nie jest sympatyczne?



Być pościarką, postowniczką czy nawet postmistrzynią to w sumie mało radosne. Może zaszczytne i owszem, ale szczęścia w tym za dużo to nie ma. Postokrotka z drugiej strony jest jak ten sympatyczny kwiat na łące. Wokół zieleń, w górze słońce, a ja kocham się w biedronce. Znaczy w postokrotce powinno być, ale się nie rymuje.

Dobra, do rzeczy. Podziękowania za "Postokrotki" możecie przesyłać albo i nie. Wczoraj po raz piąty ukończyłem jednodniowy post Dąbrowskiej w wersji Zbyszka. Nie mam przed sobą otchłani zionącej niewiadomą, ciążącej przyszłym obowiązkiem. Nie mam zadania, któremu muszę sprostać, bo jak nie, to się złamałem i przegrałem, zawiodłem, nie wytrzymałem i tak dalej.

Mam po prostu dzisiaj. Tylko tyle. Jeden dzień. Na dworze (w Rzeszowie mówi się "na polu") jest teraz szaro. W oddali jakieś światła, mrugają, jakby się uśmiechały, jakby chciały, żeby ktoś na nie zwrócił uwagę. A przecież wcale nie chcą. To ludzie chcą. Chcą, żeby ktoś na nich zwrócił uwagę. Żeby docenił. Żeby zauważył. Żeby się uśmiechnął.

I mają rację, że tak chcą. Bo to chcenie jest przejawem pamięci. Pamięci o tym, jak jest dobrze, jak może być, do czego jesteśmy stworzeni. Ale to szerszy temat, więc o tym, gdzie indziej.

Mój piąty post wspominam z pewnym rozrzewnieniem. Pogoda była dobra. Na facebooku ktoś się do mnie przyurał. Post? Właściwie trudno mi coś o nim powiedzieć. To znaczy jest. Jest jedno odkrycie. Rzecz, o której wszyscy poszczący wiedzą, a która dla mnie jest swoistym "objawieniem".

Chodzi o brak apetytu. Tego ciągłego pociągu do jedzenia. Właściwie pierwszy raz w życiu nie chce mi się jeść. Po prostu. Wszystko jest ok. Nic mnie nie boli. Czuję się raczej dobrze. I... w ogóle nie ciągnie mnie do jedzenia. Prawdę mówiąc, mógłbym już zrezygnować z diety Dąbrowskiej i przestać jeść w ogóle. Czasem bym się napił i tyle.

To niesamowite, jak za pomocą dość prostych czynności, można odwrócić czy unieważnić coś tak, zdawałoby się, podstawowego, jak pociąg do jedzenia. Znaczy, może wszystkie nasze "pociągi", pragnienia, pożądania, są w jakimś zakresie, pochodną jakichś nieznanych nam procesów. I można je wyłączyć i generalnie nic szokującego się nie dzieje.

Te pragnienia, te "pociągnięcia" wydają się więc być pewnymi mechanizmami, w nas zapisanymi. Jakby taki wielki i mądry starzec pochylił się nad nami, małymi ludzikami i z tkliwości i swej mądrości wpisał w nas, pociąg do jedzenia, bo byśmy pomarli. Pociąg do... no wiecie, bo gatunek by nasz przepadł. Tak to chyba jest. Że te nasze skłonności, wszystkie są jakimś elementem natury, nam koniecznym i dobrym dla nas. Tyle, że człowiek to cwana bestia i te skłonności wykorzystuje ponad miarę. I tu pojawia się post. Jako taka próba przywrócenia równowagi.

Waga. Waga spadła mi o 2 kilogramy. Po pięciu jednodniowych postach. To dużo. Myślę, może woda zniknęła, bo chyba nie tłuszcz. W każdym razie efekt jest. Mierzalny znaczy. Łaknienia raczej brak. Jem dwa razy dziennie. Rano surowizna. Na obiad coś tam na parze albo gotowane. Głównie biała kapusta, dynia, marchewka. Staram się raz na dzień kiszonego ogórka. Tu akurat bardzo starać się nie muszę, bo ogórek smaczny i sympatyczny jakiś.

Naczytałem się o zakwasie buraczanym. Dziś nie będę go robił, bo wiadomo - Niedziela. Niedziela to znaczy "nie działaj". Tak to u nas Polaków. Możeśmy leniwi trochę? No bo nasi bracia ze wschodu to mają "Woskresienje" czyli Zmartwychwstanie, że niby tacy religijni. Na zachodzie z kolei mają Sunday, czyli słoneczny dzień. Różne ludy, różne podejścia.

No ale ja w niedzielę robił tego zakwasu nie będę. Nie żeby grzech, czy coś, tylko tak po prostu. Niedziela i już. Trochę się zastanawiam, czy jak spróbuję go wyprodukować, to koniecznie muszę jakiegoś innego zakwasu tam dodawać.

Czytałem, że ludzie dodają kromkę chleba. Tego nie kupuję, bo taki chleb sam piekłem i wiem, że bakterie wytwarzające zakwas dają w kalendarz w czasie pieczenia, więc ich w tym chlebie wcale nie ma. Mogę dodać ogórka kiszonego albo trochę tego soku ze słoika. A może zakwas sam się też zrobi? W końcu, starczy pomieszać mąkę z wodą i powstaje. Bo tworzą go obecne w powietrzu bakterie. No nie ważne. Coś tam wykombinuję. Na początek chyba spróbuję na sucho, bez dodatków.

Z brzuszkiem jakoś tak... niby dobrze, bo nie boli i się nie przelewa. Ale jakbym tam coś jednak miał. Jakbym był "po jedzeniu". Zobaczymy. Może więcej wody trzeba w siebie wlać.

I to by, chyba, było na tyle. Teraz trochę jaśniej za oknem, więc światła pogasły, daleko przesuwają się tylko reflektory samochodów. Chyba będzie padać. Listopad znaczy. Tak mi do głowy przychodzi na koniec, że post może mieć warstwę duchową. To znaczy, że sam nie wiem. No ale jak możemy oddziaływać na swoje ciało za pomocą doboru odżywiania, to może możemy oddziaływać na nasze emocje, myślenie, samopoczucie poprzez dobór tego jak i o czym myślimy.

Doktor Dąbrowska, o ile się nie mylę, to tak trochę na kanwie chrześcijańskiej. I w sumie dobrze. Bo to tradycja nam najbliższa i, ale to moim zdaniem, najbliższa prawdzie czyli temu jak jest. Więc może post, to mogłaby też być trochę taka nasza wycieczka w stronę Pana Boga. Dla jednych będzie to podróż zaplanowana i określona z góry, odpowiednimi przepisami, których nie daj Boże przekroczyć. Dla innych będzie bardziej spontaniczna, osobista, taka trochę buntownicza, ale nie wobec Celu, tylko wobec... sztywnego doktrynerstwa.

Chyba pani Dąbrowska też jest jakimś takim buntownikiem. Kimś, kto zaczyna iść pod prąd. Wcale nie zgodnie z obowiązującymi w jej gronie zwyczajami, nakazami, zasadami. No bo lekarze, z tego co wiem, to tak różnie reagują na wieść o poszczeniu. Jak jesteś lekarzem, to musi być chory. Jak ludzie zdrowi to lekarz jest nikim. Lekarz to ktoś, kto zapisuje pigułki albo inne ostre terapie. Pomysł by najpierw zająć się zdrowiem albo pomysł by doprowadzić do poprawy zdrowia bez stosowania tabletek, jest dla lekarza obcy zupełnie.

Szczerze mówiąc, to dziwi mnie. Dziwi mnie to, że Państwo, jakiś urząd, co niby odpowiada za zdrowie obywateli, nie pochyli się nad tym wszystkim. Nie zrobi odpowiednich badań. Nie opublikuje wyników. A jeśli wnioski byłyby pozytywne, nie rozpropaguje ich szeroko. Nie rozumiem tego. Jest jakby zmowa milczenia, raczej takiego wrogiego milczenia, przeciw której maszeruje doktor Dąbrowska, wbrew której ludzie sami ze sobie organizują się w grupy wsparcia, bo oficjalne czynniki mają ich daleko w ...

A może ta dieta jest szkodliwa? W większym albo mniejszym zakresie? Ale znów. Jawne publiczne szerokie bania jej wpływu na zdrowie i publikacja wyników. Ale gdzie tam. Lobby lekarskie i jakieś inne na nic takiego nie pozwoli. Bo łatwiej obmawiać. Bo łatwiej występować z pozycji "to oczywiste, że to nie pomaga, tylko szkodzi".

Dość już. Człowiek musi chodzić swoimi drogami, jeśli nie chce zejść na psy :) Oczywiście, dobrze, gdy ktoś takie drogi przetrze i pokaże kierunek. A może nawet i powie dobre słowo...


--------------------------------------------------------------------

Na koniec jak zwykle bonus w postaci linka {link} :) Pod linkiem (na dole strony) jest reportaż radiowy, moja relacja na temat pielgrzymki do Santiago. Nie piszę tego, żeby zachęcić tylko przestrzec. Bo wiele osób tego nie lubi. Dla tych co lubią, to może być jakieś ubarwienie niedzieli. Trzymta się!

piątek, 28 października 2016

Czwarty raz

Czwarty mój post wg Dąbrowskiej zakończyłem. I wiecie co? I nic. Kompletnie nic. Niby miałem... jakieś tam wrażenia, ale generalnie wszystko jakoś się rozpuszcza. Już nie ma tego napięcia, tej ciekawości, tego zmagania się, tej walki. Po prostu, wstaje człowiek, jeść się nie chce. Potem szarość, nuda, nowa normalność, którą przestaje się zauważać.

Teraz dopiero zrozumiałem przeczytaną ongiś informację, że dla pewnych plemion w Papui Nowej Gwinei nie istnieją liczebniki większe od 3. Po prostu, jest jeden, dwa, trzy, wiele.

W stosunku do pierwszych trzech możemy się jakoś naturalnie ustosunkować. Mogę poopowiadać o pierwszym dniu, mogę wypunktować co było w drugim, wiem czym charakteryzował się i jakie znaczenie miał trzeci. Potem...? Potem jest wiele. Przestają być odrębne. Znaczące oddzielnie. Stają się już częścią dywanu, który się rozwija przed człowiekiem.

No dobra, konkrety. Rano, jak już wspomniałem, zbudziłem się bez poczucia łaknienia. Po prostu nie chciało mi się jeść. W ogóle. Co rusz przychodziła mi myśl, że to świetnie, że to pięknie, że oto wreszcie wyzwoliłem się z tej konieczności upartej, ciągłego odżywiania się. Zjadłem raczej z musu pomidora, pół papryki, cebulę i trochę kapusty pekińskiej. Zjadłem bo tak wypadało. I nic... się nie stało.

W dzień, korzystając z możliwości postanowiłem pójść na szybki spacer. 12 kilometrów. Myślę - zobaczę jak będzie. Wyszedłem i znów... wszystko super. Nawet jakiś lżejszy się czuję. Zasuwam nogami szybciej i szybciej. W zasadzie jakbym unosił się nad powierzchnią ścieżki rowerowej. Rzeka obok skrzy się słońcem. Wiatr kołysze zarośla. A ja szybciej i szybciej. Jakoś tak cudownie poczułem się. Niezniszczalny, wspaniały, przepiękny.

Po czwartym kilometrze alarm. Stalowa obręcz na głowie znów zaczęła się zaciskać, prawie jak drugiego dnia. Stanąłem w miejscu. Głupia sprawa. Daleko już zaszedłem. Co będzie? Wrócę? Po minucie przestało. No... może po dwóch. Ruszam do przodu. To samo. Ból głowy. Jasna cholera - myślę - pójdę dalej to będę miał kłopot z powrotem.

Zawróciłem i zmniejszyłem tempo. Już nie byłem wspaniałym, niezwykłym, lekkim mężczyzną, mknącym nad ścieżką, unoszącym się we wczesnym jesiennym powietrzu. Stałem się raczej nostalgicznym spacerowiczem. Powoli, nieśmiało trochę przesuwającym się w tym świecie. I wiecie co? Przestało. Ból zniknął całkowicie i się już nie pojawił.

Wniosek z tego prosty. Przy tego typu poście, głupio jest mocniej obciążać fizycznie organizm. Może komuś to służy, ale mnie nie. Zwykłe funkcjonowanie jest ok. Można spokojnie wszystko robić. Ale coś na półsportowo i zaczynają się kłopoty.

Myślę, że to kwestia produkcji, dystrybucji i konsumpcji glukozy. Największym jest konsumentem jest nasz mózg. Jak damy sobie ostrzejszy półsportowy wysiłek, to mięśnie zjedzą glukozę z krwi,  bo skądś energię muszą czerpać. Organizm nie ma gotowych zapasów ani pożywienia, więc zanim odzyska glukozę z nagromadzonego tłuszczu czy własnego białka, to trwa. Wtedy mózg ma ostry chwilowy post i ... boli.

Na obiad było suto. Gotowany na parze por plus kawałek małej dyni. Pomidor i znów cebula. I na deser ogórek kiszony. I to tyle. Żadnych owoców. Żadnej kolacji. Nie chce się. Nie ma sensu.

Więc kolejny post jawi mi się jako szarość. Taka smutna trochę. Dziwię się gdy widzę zamieszczane na zdjęciach grupy facebookowej zdjęcia potraw postnych jakie sobie poszczacze i pościarki przygotowują. Mnie by się po prostu nie chciało. Po co zawracać sobie głowę?

To tworzenie przepysznie wyglądających potraw złożonych z mało smacznych warzyw, bo jest się na poście i nic innego nie można, przywołuje mi na myśl jeden z najpiękniejszych filmów jakie oglądałem "Perfect sense". Tam też ludzie, tracąc stopniowo możliwość korzystania ze zmysłów, starali się w jakiś inny sposób sobie to rekompensować. Obejrzyjcie. Warto.





I to tyle chyba na dzisiaj. Nie ma o czym pisać. Szara ta moja droga przez post się zrobiła. I nieciekawa. Chyba pora już z niej wyjść. Ale... jeszcze nie dzisiaj. Jeszcze chwilę. Acha... zbudziły mnie ruchy jakieś w moim brzuszku. Ale bez żadnych stowarzyszonych niespodzianek czy bólu. Też nic ciekawego. A życie... powinno być ciekawe! A może nie powinno?


---------------------------------------------------------------------------------------------------------------
I na koniec jak zwykle bonus w postaci linka do mojej książki.

czwartek, 27 października 2016

I znowu sukces czyli o zaletach postu Dąbrowskiej (i nie tylko)

Kochani moi pościarze i pościarki, jedna pościarka zaproponowała określenie postmistrzowie i postmistrzynie, ale to do tych, co ukończyli, więc w ten sposób pominąłbym tych wszystkich, co jeszcze nie. Więc niech już zostaną pościarze i pościarki.

Ukończyłem po raz trzeci post Dąbrowskiej. Jestem niesamowity. Wprost nie mogę uwierzyć w skalę swoich dokonań. Jak ja to właściwie robię? Generalnie bez wysiłku, jeśli pominąć powstrzymanie głowy od odwracania się jej na widok warzywek. Ta głowa, ciekawa sprawa, działa jakby sama. Wcale jej nie każę, nie rozkazuję, a jak przede mną warzywka, to ona się odwraca. Najczęściej w prawo i potem do tyłu. Wysyła też takie sygnały do nóg, żeby szybko i byle dalej.

Nic z tego. Nie ze mną takie numery głowo. Zresztą doszedłem do wniosku, że głowa i myślenie są ogólnie przeceniane. Doprowadziły mnie do tego obserwacje z drugiego mojego postu, kiedy to właśnie głowa mnie bolała i czułem, po prostu czułem, że komórki mózgowe umierają.

Wiadomo powszechnie, że w sytuacji zagrożenia, organizm zjada i pozbywa się tego co szkodliwe. Gdy przypomniałem sobie o czym najczęściej myślę, wtedy stało się dla mnie jasne - organizm ma dość szkodliwych myśli i zajął się likwidacją ich źródła, czyli tego co pod czaszką. Mądre stworzenie ten mój organizm.

Trzeci mój post minął bez większych sensacji. Pogryzłem trochę ziela angielskiego za pewną poradą. Że niby na brzuch. No nie wiem. Smak rzeczywiście, dość odkrywczy. Jakieś pomieszanie imbiru, pieprzu, może nuta cynamonu. Ale generalnie to nie dla mnie.

Zupełnym przebojem były natomiast ogórki kiszone. Zjadłem dwa. Małe były. Zaaplikowałem sobie do otworu gębowego. I... wow! Rewelacja. Serio. Ogórek kiszony, nie wiem czy dozwolony, spowodował. że jakiś pokój zapanował w moim wnętrzu.

Poprzednio, wskutek surowizny i warzywek, różne rzeczy tam się działy. Jakieś ruchy, bulgotania. Wyobraźnia zaczęła mi podsuwać warianty, że tam jakiś hipertasiemiec się przemieszcza. Albo jakiś obcy ósmy pasażer Nostromo, jeszcze chwila i wyskoczy, rozedrze swoją paszczę i wrzaśnie na mnie - jeść łajdaku!

Ale nic. Ogórek spacyfikował objawy buntu i niepokoju w środku. Kocham go za to. Od tej pory, kiszone ogórki są moimi bohaterami. Dzielni żołnierze zdrowia, koszarujący w słoiku w swoich zielonych mundurkach, zawsze gotowi do pomocy i zaprowadzenia ładu i porządku w środku człowieka.

Golnąłem sobie też cytrynkę. Bo przeczytałem w komentarzach na grupie facebookowej, że ludzie piją. Sok z cytryny. Lubię po prostu nowe wrażenia. Pociąga mnie to, co nieznane, dlatego m. in. polazłem w moją drogę. Więc myślę - spróbuję. Wycisnąłem i siup... do buzi. I wiecie co? Rewelacja!

Nie jest to może wino z regionu Rioja, ani whishy z wyspy Islay, ale to mocna pozycja. Na początku wiadomo, kwaśne. Ale tak mocno kwaśne, że aż przyjemnie. Właściwie "po" to odczułem jakby odrobinę słodyczy. I jakby tak trochę słońca w tym wszystkim było i to słońce wpadło mi do środka. Fajne!

Poza tym bez rewelacji, gdyby nie brać pod uwagę pewnej kolorystyki, o której nie da się pisać z oczywistych względów. No ale jak codziennie rano sok z buraka, to co się dziwić.

Tak mnie dopada trochę filozofia i nostalgia na jesień. I myślę sobie, że to poszczenie to jest kurcze coś niesamowicie dobrego. To jest pewna zmiana sposobu bycia. Idea, że odmawiając sobie czegoś, czego pożądamy, co lubimy, co chcemy, możemy jakoś coś dobrego zrobić czy osiągnąć.

Świat jest całkiem inny. Bierz, kupuj, doświadczaj, konsumuj - krzyczą do nas polecenia obleśnego multikoroporacyjnego potwora. Piękna pani gryzie ząbkami batonika na ekranie telewizora. Słychać trzask wafelka, w jej oczach... ach.. nie da się opowiedzieć i nie wypada pomyśleć. Potem? Dentysta. Protetyk. Zwężanie żołądka i cała masa innych wesołych konsekwencji.

Więc gratuluję wszystkim, co poszczą. W dowolny sposób. Oczywiście i w poście można się pogubić. Ale o tym już kiedy indziej, bo za długo się napisałem, aż mnie palce bolą, a czytelnicy ziewają i zaczynają robić na drutach. Znaczy czytelniczki, na tych drutach.

Dziś rozpoczynam czwarty post Dąbrowskiej. Szczerze mówiąc to już nudzą mi się te moje sukcesy. Co dzień to nowy sukces. Nowy ukończony post. Gdzieś, kiedyś zamknę je wszystkie do szuflady i pójdę. Gdzie? Sam nie wiem. Może na koniec świata...


-----------------------------------------------
A tu, mój blog, pielgrzymkowy.

2 Post Dąbrowskiej ukończony!

Sie ma postownicy i postowniczki, pościarze i pościarki, czy jak tam was zwał, wy którzy za światłym przewodnictwem w świat jojo wyruszacie! Matko ale się rozgadałem. Dobra, krótko. Ukończyłem już mój drugi post wg. Zbyszka/Dąbrowskiej.Więc znów SUKCES. Troche jestem zaskoczony tymi moimi sukcesami. Ale jakoś tak... farta człowiek ma.

Spadło. 1 kg. Licho wie jak i gdzie, ale waga pokazuje mniej o 1 kg. Może to zasługa spacerku jaki sobie wczoraj urządziłem, 12 km. Drobiazg. Po południu niestety zaczęła mnie makówa napie... ups, chodzi o to, że poczułem istotny dyskomfort w sferze ciała trochę ponad szyją.

Matko. Przecież mnie nigdy nie bolała głowa! To nie ten adres! Ale kurcze, najpierw jakby z obu stron rzędy metalowych młoteczków. Łup, łup, kurde... Wkurzyłem się. Siedzę, kręcę się, ciężko wytrzymać, skupić uwagę. Potem jeszcze fajniej, jakby jakaś stalowa obręcz zaczęła mi się zaciskać na łepetynce. - W deche - myślę sobie - trzeba pociągnąć jakiś browarek, bo inaczej to się źle skończy.

No dobra, nie pociągnąłem. Padłem. Skuliłem się. Gdzieś szósta była. Głupio trochę. No ale o ósmej już byłem znów na chodzie. Radośnie dociągnąłem do jedenastej i padłem tym razem na dobre.

Żarcie? Dałem sobie w czasie tego postu tak ze 600 kalorii. Serio. Nie zalewam. Jedno maleńkie jabłko, takie jabłko mini mini. Poza tym kapusta. No... było trochę dyni, ale gdzieś z 10 deka. To może więcej niż 600? A o może mniej? No nie wiem. Gdzieś tyle.

Czuję się zupełnie wyzwolony. Najbardziej z dobrego samopoczucia. Mam mnóstwo energi, ale głównie w planach, jak wreszcie zobaczę na talerzu tę pachnącą tłustą golonkę. Póki co... staram się gdzieś nie zawieruszyć i udaję, że wszystko okej.

Próbowałem jeść pestki dyni. Na surowo. Tak przeczytałem w internecie. Tylko nie wiedziałem, czy mam je przegryzać i tam to ze środka wyjadać, czy kurcze w całości, bo tak najbardziej jest ekologicznie. Dałem na całość. jakieś drewniane były takie. Zeżarłem trzy. Potem jeszcze jedną. I mało mi to wszystko w gardle nie stanęło. Takie życie. Reszta pestek leży z wczoraj. Chyba nie dam rady z łupinami. Różne rzeczy człowiek sobie robi, czy to z rozpaczy czy z głupoty, ale są pewne granice. Wiecie o czym mówie...

Poza tym na widok kapusty mnie wykręca. Niby takie niewinne warzywo a ty patrz... jakie reakcje. W sumie dopadają mnie jakieś autodestrukcyjne nastroje i myśli, więc na ich konto postanowiłem zrobić sobie trzeci post Dąbrowskiej-Zbyszka. Start dzisiaj, meta jutro.

Jakoś w ogóle nie odczuwam żadnego wsparcia. Cie choroba. Weź człowieku licz na innych. Ech... ta matematyka. Nic to. Aha. Żoło mnie jakoś tak... sam nie wiem. Jakbym tam miał snopek słomy i mnie uwierał. Bosko normalnie. Chyba zachwalę tę dietę komuś, jak mi podpadnie znaczy.

Ciekawi mnie jak u tych, co poszli na całość jest z wagą pół roku po zakończeniu. Wraca czy nie i w jakim stopniu. Poza tym, tu uwaga do Pań, nie dajcie się ogłupić. Szczupłe i wyschnięte kobiety podobają się samym sobie. Facet dodatkowe 5-10 kilo przywita z uśmiechem, ale jak to będzie na minus, to nie liczcie na wiele :)

Dobra kończę i życzę wszystkim udanego odchudzania, oczyszczania, naprawiania i odnowy. Wszelkiej możliwej. Przed nami życie, potem śmierć, a potem... któż to wie?!

----------------------------------------------------------
A tu blog pielgrzymkowy: link

wtorek, 25 października 2016

Zakończyłem post SUKCESEM!

Najdrożsi moi czytelnicy, których tak bardzo lubię i kocham i w ogóle. W zasadzie to chyba czytelniczki bo wiadomo, faceci nie poszczą, a jak poszczą to nie gadają. Matko... czy ja jestem facetem? Może przynajmniej w takim zakresie, że poszczę i dietetuję po swojemu. Czyli - post jednodniowy!

Post jednodniowy, czyli dieta Dąbrowskiej w wersji Zbyszka ma ogromną przewagę nad oryginalnym postem doktor Dąbrowskiej. Otóż... sukces jest GWARANTOWANY! Nie da się ponieść porażki. Wyrządzić sobie krzywdy. Upaść, zjadając batonik Bounty albo odrobinę, choć połowę smacznej krówki. Ja ostatnio zagustowałem w czekoladkach nadziewanych masą pistancjową. Normalnie niebo w gębie.

Z tymi wszystkimi dietami i postami to zachodzi takie pytanie, które zadał lekarz pacjentowi w czasie wizyty:
- Papierosy pan pali?
- Nie.
- Alkohol?
- Nie.
- Obżera się pan?
- No nie!
- Kobiety?
Pacjent kręci głową.
- To po co pan żyje?! - pyta ze zdumieniem lekarz

Wbrew pozorom, to nie jest tylko kawał. Ten dialog niesie ze sobą głęboką bardzo prawdę. Żyje się PO COŚ! Życie dla życia to też jest jakiś ideał, ale zaje się, że nie do końca męski i nie do końca mądry.

No ale miało być o poście i diecie a schodzimy na śmichy chichy. Więc tak, omawiając mój wczorajszy post wg Dąbrowskiej, osiągnąłem SUKCES! Czuję teraz smak zwycięstwa nad sobą, w swoich ustach. Miło tak, stanąć na szczycie i spojrzeć na swoje dokonanie...

Waga? Jak było 85 tak jest 85. Znaczy na wadze, bo jak pisałem przekręca 4 kilo w jakąś stronę. No ale - bez zmian.

Kryzysy ozdrowieńcze? Przeszedłem dwa. Z samego rana jak wypiłem w miejsce śniadania soku, zaraz zrobiło mi się zimno. To częsty objaw kryzysów ozdrowieńczych jak przeczytałem na grupie. Starając się go jakoś pokonać założyłem polar i... od razu różnica! Kto by pomyślał?! Drugi raz zrobiło mi się zimno po obiedzie. Tym razem zdecydowałem się zamknąć otwarty na oścież (nie przeze mnie) balkon. Uff... minęło.

Co jadłem? Na śniadanie dwie szklanki soku. Składniki? Burak, dwie pietruszki, marchewka i jabłko. Burak jakiś przerośnięty był, to szklanki wyszły dwie. Na obiad bigos z wody, białej kapusty, cebuli i dyni. Niezbyt kaloryczny ale posoliłem. Najlepsza była dynia. Smakowała całkiem jak kartofle. Wieczorem skubnąłem gotowanego na parze brokuła ale serio, to były dwie łyżeczki, a ja mam 185 cm wzrostu.

Generalnie chciało mi się jeść do obiadu. Nie wiem co z tą solą. Wolno, nie wolno? Będę solił, chociaż trochę. No i to chyba tyle. Ciężko nie było. Wydawało mi się, że mnie boli głowa, bo też się o tym naczytałem. Ale jak zapomniałem, że powinna mnie boleć, to jakoś nie chciała no. Przerąbane.

Konsumując osiągnięty SUKCES, pomyślałem, że mogę dodać do niego jeszcze jeden. Więc podjąłem decyzję o KOLEJNYM poście wg. Zbyszka-Dąbrowskiej. Startuję dzisiaj. Czas - 24h. Menu - jak poprzednio, bo mi zostało i co? Wyrzucę? Dopingujcie mnie, żebym dał radę a potem wspólnie będziemy się mogli cieszyć z sukcesu. Cała naprzód!

Aha, myślę sobie, że taki post, 42 dni, to musi być wydarzenie bardziej duchowe aniżeli czysto zdrowotne. Dopiero wtedy to miałoby jakiś sens. No ale to temat na oddzielne rozważania :)

No to... do jutra!


---------------------------------------------------------------------------------------------------------
A tu na zupełnie inne tematy

Dieta Zbyszka (Dąbrowskiej) Start

Dziś jest wtorek 25 pażdziernika 2016 roku. I zaczynam dietę Dąbrowskiej. Warzywno-owocową. Znaczy, jeszcze nie wiem, bo w ogóle nie wiele wiem i kto by się tam przejmował, jaka właściwie ma być ta dieta.

Najważniejszy jest cel. Bo cel określa wszystko. Ustawiam sobie cel na jeden dzień. Co? Zakrzykniecie. To żart! To niepoważne! Fige mnie tam obchodzą takie zarzuty, utyskiwania, oskarżenia. Nie znacie się. I tyle. Nic nie wiecie, o ludziach. Jeden dzień jest w sam raz.

Jest do pomyślenia. Do ogarnięcia. Dam radę. Te pomysły, żeby zaczynać 42 dniową dietę są zupełnie nieludzkie i niepoważne. Jak widzę te biedne wysuszone i wychudzone postaci, i to jeszcze sobie robią fotografię. To mi po prostu ich żal. A jak słyszę, że im potem włosy wychodzą... Nie, to nawet nie jest wariactwo, to coś gorszego.

W ogóle to grupa wsparcia jest szalenie ciekawa. W czym? W tym, że na 20 000 członków tutaj NIE MA MĘŻCZYZN. - A nieprawda - powie jedna pani z drugą. No bo przecież można znaleźć, gdzieś tam, pojedynczych. Nie wiedzą, że wyjątki potwierdzają regułę. Powtórzmy więc - TU NIE MA MĘŻCZYZN!

Więc mężczyzna od razu zada pytanie: Dlaczego? Kobieta wzruszy natomiast ramionami. Otóż ta różnica wynika z różnicy postaw i charakterów. Bo różnimy się nie tylko zewnętrznie! Kobieta z natury rzeczy jest nastawiona na współpracę, na wspieranie się. Bez kłopotu o takie wsparcie się zwraca i za naturalne uważa jego przyjmowanie.

Z facetami jest zupełnie inaczej. Mężczyźni nastawieni są na rywalizację między sobą i współzawodnictwo. Czy to wynik pierwotnych postaw samców w strukturach społecznych tworzonych przez zwierzęta, to nie wiem. Tak jedna jest.

Co więcej, przyjmowanie tak jasno deklarowanego wsparcia, czy opieranie się na nim, jest po części dla mężczyzny objawem słabości. Mężczyzna musi sam. Zmierzyć się ze swoim losem, z fatum, z przeciwieństwami. Mężczyzna nie płacze bo to wstyd i nie wypada. Mężczyzna nie przejawia otwarcie swoich emocji, zwłaszcza tych depresyjnych. Na sześć samobójstw, pięć to mężczyźni.

Gdy oglądałem wypowiedź pewnej Brytyjki, która prowadziła domy dla samotnych kobiet i mężczyzn, to ze zdziwieniem usłyszałem, że o ile kobiety bardzo szybko nawiązały ze sobą współpracę, podzieliły obowiązki i utworzyły zwarty organizm społeczny, to faceci każdy sobie. Plątali się głównie oddzielnie. Takie życie.

Więc i ja wyruszam sam. Bo tak. Dlatego rozsądnie ustalam horyzont mojego postu. Zresztą rozsądnego ustalania horyzontu już się nauczyłem.

Generalnie postu w pełnej wersji nie uważam za trafiony pomysł. Może to dlatego, że nie poczytałem i niewiele wiem. Posłuchałem jednego wykładu pani Dąbrowskiej i tyle. Myślę sobie jednak, że ten post w jej wydaniu ma wady. Bo choć odcina człowieka od złych rzeczy w jedzeniu, to tworzy niebezpieczną sytuację odcinając go od dobrych. Powstać mogą głębokie niedobory czegoś, czego nam potrzeba i może to mieć negatywne skutki.

Oczywiście w przypadku jakichś ostrych przesłanek, pal licho te niedobory i te negatywne skutki (wypadanie włosów?). Ale tak generalnie, to myślę, że post albo raczej dieta, bo to co mamy tutaj to takie skrzyżowanie, więc dieta powinna dawać organizmowi wszystko czego mu potrzeba do funkcjonowania. Post, chyba najlepszy jest całkowity.

No ale zaczynamy. Dziś rano ważyłem 85. Waga chyba przekręca 4 kilo w jakąś stronę (tak żona mówiła), ale nie pamiętam w którą. Zresztą jeden dzień to nie ma znaczenia. Nie wiem co będę jadł ani co mam jeść. Ogólnie wiem, że warzywa, owoce i nie za dużo. Może pójdę do Biedronki po dynię. Jabłka mam swoje. No... to tyle w tym za długim tekście. Pozdro i do jutra!